- Nieraz koledzy, z których wielu już nie żyje, mówili: po co idziesz na trening, przecież jesteś mistrzem Polski. Mówiłem: bo chcę być mistrzem świata.
Paweł Nastula został najlepszym judoką globu, zdobył złoto olimpijskie, a gdy już był na sportowej emeryturze, ruszył w świat MMA, gdzie walczył z najlepszymi.
Dlaczego w dzieciństwie nie lubił wracać do domu? Jak dorabiał na sprzedawaniu papierosów? Dlaczego judo uratowało mu życie i przed którą walką trzęsły mu się ręce - o tym między innymi opowiada nam w wywiadzie 55-letnia legenda polskiego sportu.
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty: Dziś jest pan rozpoznawalny bardziej jako mistrz olimpijski i legenda judo czy jako była gwiazda MMA?
Paweł Nastula, mistrz olimpijski, dwukrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz Europy w judo: I jeszcze jako tancerz!
No tak, był jeszcze "Taniec z Gwiazdami"?
Tak, to nie żart. Śmieję się, że moje grupy docelowe to: judo, MMA i "Taniec z Gwiazdami". Gdy brałem udział w programie, słyszałem na ulicy rozmowy starszych pań: "Patrz, to ten, co tańczy w TVN!".
Fajna przygoda?
Oj ciężko było, nawet trochę się cieszyłem, gdy w końcu odpadłem. Kolana już nie wytrzymywały siedmiu godzin prób dziennie.
ZOBACZ WIDEO: Ktoś podszedł do niej na pogrzebie. Przykre, co usłyszała
Łatwiej było tańczyć w klubie "Park"? Podobno lubił pan tam bywać w młodzieńczych latach, podobnie jak Andrzej Gołota, który raz nawet został tam bardzo mocno poturbowany przez ochroniarzy.
To prawda, choć ze mną tak źle nie było. Ale też się dostawało w łeb.
Dziś mówi pan, że jest emerytem i że ciało się odzywa, ale sylwetki można pozazdrościć.
Był taki moment, kiedy trudno mi było się ruszać, ale w końcu zacząłem bardziej o siebie dbać, przykładać się do tego, co jem, więcej się ruszać. Całkowicie odstawiłem alkohol. Nie czuję się źle.
Możliwy jest powrót do ringu?
Powrót? Nie, za stary już jestem. Przygotowania do takiego pojedynku są zbyt wyczerpujące. Ćwiczę dla siebie. Poza tym żona i córki nie wyraziłyby zgody.
A pamięta pan swoją pierwszą walkę w życiu?
Niestety, nie. Ale trochę tych potyczek, większych lub mniejszych, było.
Podobno było tak, że sam nie szukał pan specjalnie zaczepki, ale gdy ktoś rzucił wyzwanie, nie było przebacz.
Byłem niesfornym dzieckiem, ale nie łobuzem. Po prostu nie odmawiałem. Gdy ktoś wyzwał na "solówę", nie odmawiałem. Nawet gdy czułem, że nie mam szans. Honor nie pozwalał.
Niedawno, w podcaście Łukasza Jurkowskiego padło, jak w szkole podstawowej na taką solówkę wyzwał pana znacznie starszy chłopak.
Gość był trzy lata starszy, znacznie wyższy. I chciał się bić tylko na pięści. Zgodziłem się, choć trenowałem już judo i miałbym dodatkową przewagę. Trochę żałowałem, ale dałem radę.
Od małego miałem nadmiar energii i mnie nosiło. Pewnego dnia mama zabrała mnie do parku na Akademię Wychowania Fizycznego, tam przez szybę zobaczyłem, jak trenują judocy i ją namówiłem, żeby mnie zapisała na zajęcia. Tak to się zaczęło. Ale było mi mało, więc zapisałem się jeszcze do Hutnika Warszawa na treningi piłkarskie. Podobało mi się. Zwłaszcza że po treningu można było dostać coś ciepłego do jedzenia, a w tamtych czasach nie było o to łatwo.
Tak było kilka miesięcy, bo kiedyś jeden gość, taki trochę przywódca grupy, wyzwał mnie na solówkę. I złamałem mu nos. Gdybym tam wrócił, to pewnie dostałbym bęcki od całej ekipy.
Sport był odskocznią od tego, co działo się w domu?
Jak najbardziej. Mogłem robić nawet po kilka treningów dziennie, pół dnia siedzieć na sali. To pozwalało odreagować to, co działo się w domu.
Ujawnił pan kiedyś, że ojciec walczył z alkoholizmem.
Wtedy nie było słowa alkoholik, tylko pijak. W ogóle wówczas uważano, że jak ktoś w rodzinie pił, to pije cała rodzina i jest patologia. Na całe szczęście to się zmieniło, choć uważam, że alkohol jest gorszy od narkotyków. Prowadzi do wielu tragedii, a jest sprzedawany wszędzie. Nie do pomyślenia, że tak jest.
"Kilka razy mogłem się w życiu wykoleić, judo mnie uratowało" - to pana słowa.
Były dwa światy - osiedlowy i klubowy. W każdym miałem inne towarzystwo. Dobrze, że miałem te treningi, wyjazdy, zawody, obozy. Dzięki temu sporo niedobrych wydarzeń z tego pierwszego świata mnie ominęło.
Miałem wpojony obowiązek, że muszę iść na trening, choćby nie wiadomo co się działo. Na szczęście byłem ambitny, chciałem się wyrwać, odnieść sukces. Sport był szansą na to, żeby tego dokonać.
I szybko, bo w wieku 21 lat, był już tytuł wicemistrza świata. Ale jednak nie szły za tym pieniądze.
Po igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku, gdzie zająłem piąte miejsce, zabrali mi stypendium. Rok później, gdy wróciłem bez medalu z mistrzostw świata, działacze mówili, że Nastula już się skończył. Wtedy poznałem przyszłą żonę i nie miałem nawet na to, żeby zaprosić ją na kawę czy ciastko.
Koledzy z osiedla zaproponowali robotę. Cały tydzień jeszcze przed świtem jechaliśmy na Dworzec Gdański, kupowaliśmy od Białorusinów "wagony" papierosów. W weekend gnaliśmy pod niemiecką granicę sprzedawać. Czasami nawet przygranicznym sklepom.
Raz z kumplem ruszyliśmy już w piątek rano. I wtedy był nalot policji na dworcu. Wszystkich zgarnęli. Po tej akcji stwierdziłem, że to może znak. Chyba anioł stróż czuwał. Zrezygnowałem.
Potem były przełomowe mistrzostwa Europy w Gdańsku w 1994 roku. Gdyby tam nie wyszło, zakończyłby pan karierę?
Trzy miesiące wcześniej przyjechał do mnie trener Wojciech Borowiak. Wbijał mi do głowy, że muszę się skoncentrować, przygotować, bo jak będzie medal, to będzie i stypendium, i może igrzyska. Po półfinale byłem tak wyczerpany, że schodząc do szatni, pytałem trenera, jaki był wynik. To była jedyna taka sytuacja w karierze. Nie miałem po prostu jeszcze wydolności, tylko charakter. Wygrałem walkę finałową i tak zaczęła się ta słynna seria walk bez porażki, która trwała cztery lata.
I wtedy powstało coś, co dziś jest oczywiste dla na przykład Igi Świątek - Team Nastula. W polskim sporcie - ewenement.
Można tak powiedzieć. Po mistrzostwach Europy w Birmingham w 1995 roku związek zwolnił trenera Rzepkiewicza. Na jego miejsce przyszedł ktoś, kto miał zupełnie inne plany na przygotowania do igrzysk. Zupełnie tego nie rozumiałem, nie chciałem zmian, bo wszystko działało. Wtedy trenerzy zwrócili się do ministerstwa sportu o indywidualny tok przygotowań dla mnie. Tak powstał Team Nastula.
Miałem cały sztab - dietetyka, fizjoterapeutę, ściągano rywali na sparingi. Warunki były znakomite. Czegoś takiego wcześniej w polskim sporcie nie było.
Możemy mówić o złotych medalach mistrzostw świata i Europy, ale największy sukces to jednak igrzyska olimpijskie w Atlancie. Tam najtrudniejszy pojedynek przyszedł jednak nie w finale, ale w półfinale z Aurelio Miguelem.
Brazylijczyk nigdy mi nie pasował swoim stylem. Na 20 sekund przed końcem jeszcze przegrywałem. Ale wierzyłem w siebie do końca.
I po wszystkim, ze zmęczenia, padł pan na matę. Podobno trener Borowiak ostro wtedy krzyczał.
Rzeczywiście, krzyczał, ale żebym szybko wstawał, żeby nie okazywać zmęczenia przed finałem. Ale tam, jakkolwiek to brzmi, wygrana była formalnością. Nie namęczyłem się. Jak już złapałem Koreańczyka, nie było możliwości, żebym go puścił.
Sukces był świętowany godnie?
W wiosce olimpijskiej przywitanie przez ekipę było wspaniałe, dziewczyny przygotowały nawet słynny transparent "Chętnie przytulę Pawła Nastulę". Fantastyczne wspomnienie. Ale w Atlancie jeszcze tego nie czułem. Dopiero powrót do Polski uświadomił, że coś się wydarzyło. Na lotnisku tłumy kibiców, rodzina, przyjaciele. I dotarło do mnie, że życie trochę się zmieni.
I zmieniło się?
Rozpoznawalność była ogromna, dużo trudniej było przejść po ulicy. Pojechaliśmy z żoną nad Bałtyk i droga kilkudziesięciu metrów na plażę trwała pół godziny. Wszyscy chcieli zdjęcie czy autograf.
Popularność nie męczyła?
Nie, to było miłe, a ja zawsze starałem się być grzeczny i nie odmawiać kibicom. Czasami było to trochę męczące, ale na natarczywe zachowanie machałem ręką lub prosiłem, żeby się kontrolować.
Można to porównać z rozpoznawalnością Roberta Lewandowskiego? Zna go pan od czasów, gdy był dzieckiem.
Znamy się, ale bez przesady. Widzieliśmy się nawet jakiś czas temu na gali po igrzyskach olimpijskich w Paryżu, więc chwilę pogadaliśmy. Ale nie róbmy z tego wielkiej sprawy - po prostu mój trener pracował z jego ś.p. tatą Krzyśkiem i on raz wziął 10-letniego Roberta na zgrupowanie do Szczawnicy. Nie został z nami długo, myślałem nawet, że tego nie pamięta, ale po latach wyznał mi, że pamięta dobrze. I to wszystko.
Zaliczył pan serię 312 walk wygranych z rzędu. To te słynne cztery lata bez porażki. Do dzisiaj brzmi to niesamowicie.
Podobno... Policzył to mój znajomy dziennikarz, był w tym bardzo skrupulatny.
I nie robi to wrażenia?
Nie, nie robi. To fajne, ale trzeba żyć dalej.
Czy to dlatego skończyły się wielkie sukcesy, że światowe władze judo zlikwidowały twoją kategorię wagową?
Były nawet teorie spiskowe, że to przeciwko mnie, żeby Nastula przestał wygrywać! Ale rzeczywiście - zmiana limitu na pewno mi nie pomogła, dla mnie 97-98 kg było najlepszą wagą, a potem musiałem być cięższy o 6-7 kilogramów. Ograniczało to trochę moje atuty. Ale dziś wiem, że największy wpływ na to miało zupełnie coś innego.
Co to było?
Już po mistrzostwach świata w Paryżu w 1997 roku powinienem zrobić sobie rok przerwy. Już tam mówiono, że jestem bez formy, ale przywiozłem złoto. I zamiast odpocząć, namawiali mnie na kolejne wyjazdy. A ja już miałem dość.
Na igrzyska do Sydney w ogóle nie chciałem jechać, na cztery miesiące przed wyjazdem całkowicie zerwałem sobie bark. Czułem, że nie dam rady. Dałem się namówić. To wszystko były skutki wcześniejszego braku odpoczynku.
Może nie odpuściłem, choć powinienem, bo kiedyś miałem problemy z kolanem, zerwałem więzadła krzyżowe, nie było artroskopii, a po operacji groziła nawet kilkuletnia przerwa od sportu. Wyszedłem więc ze szpitala i bez więzadeł odniosłem największe sukcesy.
Ale Sydney było porażką. Serce chciało, ale nie było cudów.
Ale doszło do powrotu, ale do MMA.
Znani dziś dziennikarze hejtowali, że idę do mordobicia, że nie wypada. Nasłuchałem się od nich, ale dziś już się z tego śmieję.
To dopiero raczkowało, tu na tej sali, w moim klubie, zaczynaliśmy we trzech z "Jurasem" i Robertem Joczem, wszystkiego się ucząc od zera.
Debiut był nie byle jaki. Wielka hala w Japonii, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a na przeciwko Antonio Rodrigo Nogueira - prawdziwa gwiazda.
A byłem zielony, po zaledwie trzech miesiącach przygotowań. Stres gigantyczny. Pamiętam, jak czekałem w holu przed wyjściem do ringu, na trybunach ponad 40 tysięcy ludzi, do tego bezpośrednia transmisja w polskiej telewizji. Poprosiłem przyjaciela, żeby mnie doprowadził do ringu. Byłem otumaniony. "Co ja tu robię, po co mi to było" - kłębiło mi się w głowie.
Przypomniała mi się ta solówka z podstawówki. Ręce się trzęsły, ale nie było odwrotu. Eksperci dawali mi 30 sekund, a walczyłem prawie osiem minut.
Dziś myślę, że gdybym dostał propozycję walki w MMA kilka lat wcześniej, byłoby o wiele lepiej.
Ale swoje miejsce w historii polskiego MMA pan ma - w ubiegłym roku nazwisko Nastula trafiło do Galerii Sław KSW.
Chłopaki nie rozdają tego byle komu, więc widocznie musiałem zasłużyć. Było mi bardzo miło, to duże wyróżnienie. Tym bardziej, że my w Polsce nie za bardzo lubimy mistrzów, którzy coś w życiu osiągnęli. Nie doceniamy ich, lubimy ich ściągać na dół. Zwłaszcza jeśli mają inne zdanie. To jest chore.
A dlaczego Paweł Nastula jest od lat persona non grata w Polskim Związku Judo?
Bo mam własne zdanie. Ich myślenie jest takie: kto to jest Nastula? Mistrzem olimpijskim i dwukrotnym mistrzem świata był przecież przez przypadek, nie zna się na judo. Tak to wygląda. Ale robię swoje i mam to w d...
Ale od grudnia ubiegłego roku związek ma nowego prezesa, Krzysztofa Wiłkomirskiego. A to właśnie jego kandydaturę pan popierał.
Zmiany nastąpiły, ale nie poruszam tego tematu.
Nic więcej?
Nic więcej, nie teraz. Może po igrzyskach w Los Angeles, gdzie pojadę z moją zawodniczką. Po medal.
To Aleksandra Kowalewska, której jest pan trenerem, medalistka Młodzieżowych Mistrzostw Europy. Ma szanse?
Ma umiejętności i wielki charakter do walki. Potrzeba jeszcze tylko czasu.
Największa duma w życiu Pawła Nastuli to sport, medale czy...
Rodzina.
Zakończył pan za mnie.
Sport dał mi wiele, ale wiele zabrał. To nie ja wychowywałem córki, tylko żona, bo mnie nie było. Ale coś za coś.
rozmawiał: Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty