Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Zdobywając srebrny medal igrzysk w Paryżu, zapewniła sobie pani wypłatę 200 tysięcy złotych premii, mieszkanie w Warszawie, a także kilkanaście tysięcy miesięcznego stypendium wypłacanego co miesiąc przez co najmniej dwa lata.
Klaudia Zwolińska, wicemistrzyni olimpijska w kajakarstwie górskim: Pierwszy raz w karierze nie będę się przejmować, co się stanie, jeśli przydarzy się kontuzja. Moja przyszłość jest już zabezpieczona, więc mogę skupić się na celu, czyli kolejnych igrzyskach.
Wcześniej faktycznie żyła pani w dużej niepewności?
Oczywiście, i to jest bardzo trudne. Większość osób trenuje kajakarstwo z pasji, nie dla pieniędzy. Parę lat temu ja też nie myślałam o zarabianiu. O stabilizacji zapewnionej na kilka lat mogłam jedynie pomarzyć.
Pani zdobyła srebrny medal, ale sytuacja dyscypliny raczej nie ulegnie diametralnej zmianie.
Jestem dużą optymistką, w Polsce prężnie rozwija się turystyka kajakowa, statystyki mówią, że rocznie bierze w niej udział 5-6 mln rodaków. Liczę, że teraz o kajakach będzie się mówiło w naszym kraju przez cały rok, a nie tylko przy okazji sukcesów olimpijskich.
ZOBACZ WIDEO: Można wpaść w zachwyt. Jędrzejczyk pokazała zdjęcia z rajskich wakacji
Pani jest zadowolona z tego, jak wykorzystała swoje pięć minut? Była pani pierwszą polską medalistką w Paryżu.
W mediach społecznościowych zaobserwowałam spory napływ nowych fanów. Z perspektywy czasu wiem jednak, że nie wszystko zrobiłam dobrze i mogłam lepiej wykorzystać tę popularność.
Co ma pani na myśli?
Przygotowywałam się bardzo mocno do kolejnych startów i w kluczowym momencie odcięłam się od mediów społecznościowych. Nie miałam całego sztabu ludzi, więc nie miał się kto tym wszystkim zająć. Po startach zdałam sobie sprawę, że jestem zmęczona i nie za bardzo umiem tym wszystkim zarządzać.
Miała pani czas na odpoczynek po igrzyskach?
Dopiero w październiku udało się wyjechać na sześć dni wakacji. To była dla mnie historyczna chwila, bo ostatni raz na wakacjach byłam jeszcze jako dziecko.
Gdzie pani wypoczywała?
Wybrałam Egipt, ale czas spędziłam aktywnie, bo poza leżeniem na plaży było także sporo nurkowania. Ale muszę przyznać, że cieszyłam się, że urlop trwał tylko sześć dni, bo zaczynało mi się już nudzić. Chciałam wrócić do reżimu treningowego.
Odczuła pani to, że zmieniło się pani życie?
To była totalna odmiana. Miałam szczęście, bo byłam pierwszą medalistką, dlatego pewnie wielu ludzi to zapamiętało. Ale po cichu liczyłam nawet, że zamieszanie skończy się szybciej.Teraz daję sobie czas do końca grudnia, by częściej pojawiać się w mediach. Od stycznia rozpoczynam wyjazdy na zgrupowania.
Oddała pani medal na aukcję i sprzedała za 110 tys. zł, które zostały przekazane na cele Polskiego Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą.
Od początku wiedziałam, że podzielę się tym medalem z innymi ludźmi. Sprzedaż była częścią mojego planu. Ostatnio sporo czasu spędzam na wizytach w szkołach czy ośrodkach wychowawczych. Chcę się dzielić z innymi swoją historią i przekazywać młodym ludziom wartości sportowe. Najbliższe dwa lata będą nieco luźniejsze i będę miała nieco więcej czasu na takie sprawy. Za dwa lata zaczynam przygotowania do kolejnych igrzysk i znów wszystko inne przestanie się liczyć.
Skąd pomysł, by przeznaczyć to właśnie na walkę z mukowiscydozą?
Wiem, jak trudno żyje się z tą chorobą i jak wielu młodych ludzi na nią umiera. Mój narzeczony Grzegorz Hedwig (również olimpijczyk z Paryża w kajakarstwie górskim - dop. red.) kilkanaście lat temu stracił przez mukowiscydozę starszą siostrę. Z tą chorobą zmaga się również jego młodsza siostra, a mama od lat bardzo mocno działa na rzecz chorych osób. Obserwuję ich walkę z bliska, dlatego gdy tylko spełniłam marzenie, postanowiłam dołożyć cegiełkę od siebie.
Domyślam się, że teraz pani największym marzeniem będzie złoto na igrzyskach w Los Angeles.
Na razie nastawiam się na krótkoterminowe cele. Za rok mistrzostwa świata odbywają się w Australii, a ja będę chciała odbić złoto Jessice Fox i to przed jej publicznością. W Paryżu startowałam w trzech konkurencjach, byłam dobrze przygotowana, ale już wiem, co można zrobić lepiej, by w Los Angeles spróbować zdobyć więcej medali i oczywiście jakiś złoty.
Inny z reprezentantów Polski Mateusz Polaczyk narzekał, że przez całą karierę musiał dołożyć do sportu nawet 130 tysięcy złotych i żalił się, że nie otrzymywał dostatecznego wsparcia od działaczy. W pani przypadku rodzina też odczuła finansowo tę pasję?
Nie chcę myśleć o sporcie, jak o dokładaniu pieniędzy do kariery. Ja po prostu w siebie inwestowałam, a dziś uważam, że to była dobra droga. Nawet jeśli w przeszłości otrzymywałam jakieś stypendia, odkładałam je po to, by potem móc zainwestować w siebie. Nie chcę odnosić się do słów Mateusza. Ja otrzymywałam wsparcie z ministerstwa i związku, choć oczywiście też sporo musiałam wyłożyć z własnej kieszeni.
Na co musiała pani wykładać pieniądze z własnej kieszeni i ile przez te wszystkie lata pani wydała?
W naszym sporcie kluczowe jest poznawanie różnych torów, a to wymusza częste zagraniczne wyjazdy, co wiele kosztuje. Każdy tor jest nieco inny, a kajakarstwo to techniczny sport. Im więcej będziesz trenować na różnych torach, tym będziesz lepszy technicznie. Trenuję w trzech konkurencjach, więc naprawdę muszę spędzać na torach dużo czasu.
Często zdarzało się pani samej opłacać taki zagraniczny wyjazd?
Tak naprawdę od dziecka robili to moi rodzice. Jeszcze jako juniorka jeździłam z tatą na dodatkowe obozy. Miałam pełne szkolenie, ale od początku szukałam nowych bodźców, które mogłyby mnie wzmocnić jako zawodniczkę. Rodzice widzieli, że to kocham, dlatego pomagali.
Nigdy nie było problemów ze zorganizowaniem pieniędzy na dodatkowe wyjazdy?
Zawsze staraliśmy się robić to po kosztach. Mieszkaliśmy u rodziny, znajomych. Szukaliśmy tańszych lokalizacji. Od początku kariery mocno wspierał mnie Polski Związek Kajakowy. Wypracowaliśmy sobie dobre zasady współpracy, więc ja nie mogę narzekać.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty