Tomasz Lorek: Wimbledońskie opowieści - część 1

Wystarczy oczami wyobraźni przywdziać szaty Spencera Gore’a bądź Maud Watson, przytulić się do źdźbła trawy, a ucho nie zechce rozstać się ze szmerem magicznych wimbledońskich opowieści nawet wówczas, gdy zmrok nadciągnie nad korty, a ochrona obiektu subtelnie da ci znać, że czas kończyć ucztę...

Tomasz Lorek
Tomasz Lorek

Wimbledon, rok 1921. Ostatni turniej rozegrany przy Worple Road. Sentymentalne popołudnia, gdzieniegdzie dało się słyszeć pochlipywanie. Rosnąca popularność turnieju zmusiła organizatorów do poszukiwań nowych terenów. Rok później fani przyglądali się zmaganiom przy Church Road, a więc tam, gdzie po dziś dzień rywalizują herosi kortów. Jednak zanim tenisiści opuścili obiekt przy Worple Road, publiczność przeżyła niezwykłe emocje. Nie z powodu francuskiej gwiazdy, kapryśnej Suzanne Lenglen, która nie znalazła godnej przeciwniczki w finałach gry pojedynczej i podwójnej. Zwycięzca turnieju panów, Amerykanin William "Bill" Tilden, też nie przykuł uwagi kibiców. Meczem, który zapadł w pamięci obserwatorów był ćwierćfinał panów. - Gdy wstałem tego ranka, czułem, że rozegram osobliwy mecz. To niezwykłe, ale są w naszym życiu dni, kiedy idąc umyć zęby, wiesz, że wydarzy się coś nadzwyczajnego – zapisał w pamiętniku brytyjski tenisista Randolph Lycett. Randolph urodził się w Birmingham, ale dojrzewał na półkuli południowej. Mówił z australijskim akcentem. Nie czynił nic, aby przypodobać się wysublimowanym gustom socjety. Wychodził na kort z przeświadczeniem, że ma zachowywać się równie swobodnie jakby przebywał w swojej łazience. Na początku lat 20-tych ubiegłego stulecia Lycett należał do ścisłej czołówki brytyjskich tenisistów. Znakomicie spisywał się w deblu i mikście. W 1921 roku postawił sobie za punkt honoru zwycięstwo w deblu i dopiął swego. W parze z Maxem Woosnamem zdobył mistrzostwo Wimbledonu w grze podwójnej. Powtórzył sukces w dwóch kolejnych edycjach. Za każdym razem sięgał po miano króla debla z innym partnerem: w 1922 roku był nim James O. Anderson, a w 1923 roku Leslie A. Godfree.

Jednak w głębi duszy Randolph Lycett był indywidualistą. Do perfekcji opanował grę drajw wolejem. Zawzięcie walczył o każdy punkt. Wiedział, że w ćwierćfinale singla Wimbledonu w 1921 roku musi wydobyć z siebie niezwykłą moc, chcąc marzyć o laurach. Jego rywalem był ulubieniec publiczności oraz brytyjskiej prasy, Japończyk Zenzo Shimidzu. Japoński tenisista słynął z nadzwyczajnej zwinności, zerwał z ogólnie przyjętymi wzorcami gry. To kucał, to podrywał się susami, aby uderzyć piłkę, a poza tym zawsze wychodził na kort w słomkowym kapeluszu i nie zdejmował go podczas meczu.

Nastała sobota, 25 czerwca 1921 roku. Publiczność mdlała z powodu wysokiej temperatury, spiekota dawała się we znaki, a dwaj wspaniali tenisiści stanęli do walki o półfinał Wimbledonu. Próżno było szukać choćby najmniejszego podmuchu wiatru. Miłośnicy tenisa, których frapował pojedynek na korcie centralnym, czuli się jakby siedzieli na pustynnym piasku. Uporczywą walkę z upałem przerwało wejście Lycetta i Shimidzu. Godzi się przypomnieć, że w 1921 roku tenisiści nie mogli liczyć na luksus przerw następujących po nieparzystych gemach. Po rozegraniu gema, przechodzili na drugą stronę siatki i kontynuowali grę. To wymagało żelaznej kondycji od graczy łaknących nieśmiertelnej sławy. W Stanach Zjednoczonych panowało bardziej liberalne podejście. Gracze mogli odpoczywać pomiędzy nieparzystymi gemami. Jednak w Wielkiej Brytanii takie "fanaberie" były nie do pomyślenia. - W Anglii przyjęto zasadę, że gra ma toczyć się bez przerwy od pierwszego do ostatniego gema. Akceptuje się jednak sytuacje kiedy zawodnik przechodząc na drugą stronę kortu obok krzesła, na którym siedzi sędzia, ociera pot z czoła bądź zwilża gardło – pisał dziennik "The Times". Randolph Lycett czytał gazety, wertował regulaminy i zamierzał urządzić sobie kpiny naginając zasady gry...

Zenzo Shimidzu wygrał pierwszego seta 6:3. Jednak Brytyjczyk nie zamierzał złożyć broni. Pokonał Japończyka 11:9 w drugiej partii, a następnie wyszedł na prowadzenie 2-1 w setach po tym jak rozstrzygnął trzeci set na swoją korzyść 6:3. Panujący skwar dawał się jednak coraz bardziej we znaki 35-letniemu Brytyjczykowi. Lycett, szczwany lis i wytrawny gracz, wiedział co czynić: należało często gasić pragnienie. - Tylko płyny mogą mnie uratować - szeptał do siebie Randolph. Po zakończeniu trzeciego seta Lycett złamał obowiązujące reguły. Zażyczył sobie, aby na kort centralny przybył jegomość, który miał zadbać o to, aby Lycett nie odczuwał bólu mięśni nóg. Jakież było zdziwienie sędziego, kiedy ów "zbawca" wszedł na kort z butelką szampana. Odwodnienie organizmu Lycetta stawało się coraz bardziej realne. Randolph łyknąwszy szampana, poczuł, że ten płyn postawi go na nogi, więc podczas kolejnej przerwy donośnie krzyknął: - kelner, przestań serwować tą nędzną herbatkę, tylko przybądź z szampanem!. Na trybunach zapanowała konsternacja. Niektórzy jęli się rubasznie śmiać, ale przywołany kelner porzucił na kilka minut obowiązek parzenia herbaty i przybył na kort centralny z szampanem. Mecz przybrał niezwykły obrót. Mięśnie uwolnione od stresu pozwoliły Lycettowi na frywolne ewolucje. Brytyjczyk demonstrował efektowne smecze, sam dziwował się jak to możliwe, że udają mu się ekwilibrystyczne zagrania, skoro podczas najbardziej sumiennych treningów nie był w stanie poprawnie wykonać cudownych wolejów. Jednakże alkohol zbierał swoje żniwo. Japończyk Shimidzu cierpliwie czekał na błędy Brytyjczyka. Lycett wywracał się w sytuacjach kiedy niezbędne było wykonanie szybkiego skrętu. Leżał na korcie, nie zdołał dosięgnąć kilku piłek, uśmiechał się do siebie. Publiczność na przemian to chichotała, to milczała z politowania. Randolph Lycett przegrał czwartego seta 2:6. Był wyczerpany. Na domiar złego czekał go jeszcze piąty, decydujący set. - Nie zdołam przetrwać tego maratonu, chyba, że zaspokoję pragnienie – Brytyjczykowi zaświtała w głowie kolejna "złota" myśl. Lycett zasysał magiczne bąbelki. Szampan nie był już wystarczającą przynętą. Randolph zamoczył usta w brandy, a kiedy i ten trunek nie zaspokoił jego życzeń, kelner przybył na kort centralny z ginem. Sędzia przymykał oko na coraz dłuższe przerwy, a tłum niepokoił się przeciągającym się meczem, bo widownia nie przywykła do odpoczynku pomiędzy gemami. Co pewien czas kilku śmiałków pomrukiwało dając wyraz dezaprobaty na dłuższe "przystanki" czynione przez Lycetta. Shimidzu był jak niedostępna warownia. Żadnego śladu zniecierpliwienia, uprzejmość i grzeczność Japończyka była wprost zdumiewająca. Lycett stawał na kolejnych przystankach, sędzia widząc jak bardzo zmęczony jest Randolph, nie śmiał protestował i zarządzał przerwy w grze. Zupełnie nieoczekiwanie, Lycett doczekał się dwóch piłek meczowych w piątym secie. Nie zdołał jednak przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę i przegrał 8:10. - Czkawka może dopaść każdego - krótko skwitował porażkę Lycett. Kilka dni później, na tychże samych kortach, Lycett będąc "zatrważająco" trzeźwy, wygrał finał debla oraz miksta...

W brytyjskiej prasie pojawiły się szalenie inteligentne komentarze. "Niewątpliwie, wpływ na porażkę Lycetta w ćwierćfinale miało słońce, które mocno operowało podczas jego meczu z Shimidzu" - pisał "The Times". Publiczność na kortach dworowała sobie elegancko z Lycetta. - Randolph po prostu pomylił butelki. Chciał godnie pożegnać wysłużone trawniki - zaśmiewał się pan w filcowym kapeluszu wychodząc z obiektu przy Worple Road.

Tomasz Lorek

Druga część opowieści wimbledońskich już za tydzień!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×