Niektóre wyniki u siebie są żenujące - rozmowa z Piotrem Reissem, piłkarzem Warty Poznań

Na półmetku sezonu Warta zajmuje dopiero 10. miejsce w tabeli i od upragnionego awansu dzieli ją daleka droga. Piotr Reiss nie ukrywa, że jest zażenowany postawą swojej drużyny w niektórych spotkaniach, zwłaszcza u siebie.

Szymon Mierzyński
Szymon Mierzyński

Szymon Mierzyński: Czy Warta rozegrała w tym sezonie gorszy mecz niż z Wisłą Płock?

Piotr Reiss
: Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Przyznaję: wydawało mi się, że grając z takim przeciwnikiem, należy rozstrzygnąć spotkanie na swoją korzyść.

Przy okazji każdego meczu u siebie niczym mantra powtarzacie te same zdania: "wreszcie wygramy, wreszcie się przełamiemy". Tymczasem przyjechała do Poznania Wisła Płock, która w poprzednich ośmiu spotkaniach zdobyła raptem cztery punkty i nie potrafiliście pokonać nawet takiego rywala...

- Muszę się zgodzić. Niestety w tym meczu w ogóle nie byliśmy zespołem. Analizę możliwości przeciwnika przeprowadziliśmy bardzo rzetelnie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że będziemy musieli atakować pozycyjnie. Przeciwnik nastawił się na kontry, ale sądziłem, że grając techniczny, kombinacyjny futbol, damy radę rozmontować płocką defensywę. Nie wyszła nam szczególnie pierwsza połowa. Źle rozgrywaliśmy akcje, wykonywaliśmy niepotrzebne długie podania. Efekt? Czystych sytuacji stworzyliśmy jak na lekarstwo. Później niestety wszystko układało się tak, że Wisła mogła wygrać dużo wyżej.

Jeszcze w ubiegłym tygodniu mówiło się, że komplet oczek w czterech meczach u siebie pozwoli Warcie podłączyć się do walki o awans. Tymczasem porażka sprawiła, że podłączyliście się raczej do rywalizacji o utrzymanie...

- Przez całą rundę słowo "awans" było tym, które pojawiało się najczęściej. Trzeba jednak gruntownie przeanalizować mijającą połowę sezonu. Latem dokonano sporo zmian, mimo że w poprzedniej rundzie byliśmy słabsi tylko od Floty Świnoujście. Mieliśmy dobrą drużynę i wydaje mi się, że wtedy należało tylko dokonać kosmetycznych korekt. Zdecydowano się jednak na gruntowne przetasowania.

Czy kluczowe dla losów Warty było odejście Bogusława Baniaka?

- Ogółem w tym roku pracujemy już z czwartym trenerem. Nie chcę jednak tego oceniać. To dla mnie niezręczne, bo jestem zawodnikiem tego zespołu. Uważam po prostu, że wszystko co wydarzyło się latem, jest dużym materiałem do analizy. Straciliśmy wtedy dwa bardzo ważne ogniwa: Andrzeja Bledzewskiego i Zbigniewa Zakrzewskiego. W ich miejsce przyszło sporo nowych piłkarzy, co wymagało zgrania. Ta mieszanka od początku nie zaiskrzyła, w mojej opinii ciągle jesteśmy w fazie mozolnej budowy. Do tego dochodzi wiele zmian w składzie, a to utrudnia osiągnięcie optymalnej formy. Był taki czas, że Krzysztof Gajtkowski strzelał bramkę w każdym spotkaniu, ale zatrzymał się na pięciu. Mnie spotkało to samo. Brakuje nam stabilizacji.

Trener Artur Płatek stwierdził po meczu z Wisłą Płock, że drużynę powinno się budować od tyłu, tymczasem w Warcie działo się odwrotnie.

- Na pewno jest w tym sporo racji. Gdybyśmy nie tracili goli, to łatwiej byłoby gromadzić punkty. Co do ofensywy, to jest tam bardzo duża rotacja. W ostatnim okresie nigdy nie było wiadomo, kto w danym meczu zagra. To wybija z rytmu i odbiera pewność siebie.

To chyba jednak jest związane z wynikami? Jakikolwiek wariant wybiera sztab szkoleniowy, ciągle coś nie funkcjonuje.

- Trzeba zaznaczyć jedno: tezę zawsze buduje się pod wynik. Jestem przekonany, że gdybyśmy wygrali z Wisłą Płock - nawet po słabym spotkaniu - oceny byłyby zupełnie inne.

Patrząc jednak na przebieg piątkowego meczu, trudno byłoby chwalić Wartę nawet jeśli udałoby się wam jakimś cudem zwyciężyć...

- Może tak, ale z pewnością pojawiałyby się głosy o grze do końca, emocjonującym pojedynku itd. Wszelkie mankamenty nie byłyby tak dogłębnie analizowane. To co wydarzyło się w piątek, nie powinno być oceniane jednostkowo. Musimy spojrzeć szerzej, w kontekście całej rundy.

Główny problem to postawa u siebie. Co się z wami dzieje, gdy wychodzicie na murawę Stadionu Miejskiego? Gra jest dużo gorsza niż na wyjazdach: niedokładne dośrodkowania, piłka odskakująca przy przyjęciu na kilka metrów. Z czego to wynika? Czy brakuje wam wiary we własne możliwości? A może jesteście zbyt pewni siebie i na skutek braku koncentracji zupełnie wam nie idzie?

- Odpowiadając na to pytanie, znów cofnę się do poprzedniej rundy. Wtedy skład był stabilniejszy, a teraz mamy częste rotacje. To niestety nie pomaga. Każdy wychodzi na boisko ze świadomością, że jeden popełniony błąd może spowodować utratę miejsca w składzie.

Drugi poważny mankament to nieskuteczność. W bardzo wielu meczach nie mieliście żadnych kłopotów ze stwarzaniem sytuacji. Nie było jednak nikogo, kto potrafiłby wcielić się w rolę egzekutora...

- Znów wracamy do punktu wyjścia. Napastnik, żeby strzelać gole, musi być pewny siebie. Słyszałem ostatnio wypowiedź trenera Czesława Michniewicza. On stwierdził, że potrzebuje na boisku Tomasza Frankowskiego, bo nawet jeśli ten piłkarz zmarnuje jedną lub dwie okazje, to ma tak duże umiejętności, że prędzej czy później rozstrzygnie o losach pojedynku. I to się sprawdza. "Franek" może nie gra rewelacyjnie, ale regularnie zdobywa gole. U nas tymczasem większość zawodników ofensywnych dołączyła do drużyny latem. Wcześniej mieli przerwę i nie grali, a to musi wpłynąć na formę.

Z jednej strony można się z tym zgodzić, ale z drugiej chyba nie ma żelaznej reguły. Grzegorz Szamotulski też miał długi odpoczynek od regularnych występów, a w Warcie broni świetnie.

- W piątek miał mnóstwo pracy, choć pewnie się tego nie spodziewał. Myślę, że u Grzegorza wychodzi po prostu doświadczenie. On dobrze wie, że zawsze trzeba być skoncentrowanym. To profesjonalista pełną gębą.

Prezes Izabella Łukomska-Pyżalska nie kryje rozgoryczenia ostatnimi wynikami i chyba ma do tego pełne prawo. Klub jest teraz poukładany, niczego nie brakuje, tymczasem miejsce w tabeli nie jest ani trochę lepsze niż wtedy, gdy byliście biedni i miesiącami nie dostawaliście pensji...

- Rozumiem panią prezes, ale w klubie są też inne osoby, które odpowiadały za budowę zespołu. One podejmowały określone decyzje. W mojej ocenie, a mam już spore doświadczenie, nie było potrzeby dokonywania latem tak radykalnych zmian, skoro drużyna grała dobrze i miała świetne wyniki. Te wszystkie roszady mają swoje odzwierciedlenie w dorobku punktowym. To samo dotyczy trenerów. Aktualnie pracujemy ze szkoleniowcem, który nie przygotowywał nas do sezonu.

Macie jedną z najbardziej doświadczonych drużyn w I lidze, ale też dość zaawansowaną wiekowo. Czy to negatywnie wpływa na rezultaty?

- Uważam, że każdy zespół musi być mieszanką rutyny z młodością. Nie wyciągałbym daleko idących wniosków z tego, że polegliśmy akurat z Wisłą, która dysponuje jednym z najmłodszych składów na zapleczu ekstraklasy. Płocczanie przegrają jeszcze niejedno spotkanie. Pamiętam, że podobnie było kiedyś w Lechu. Za kadencji trenera Pintera radykalnie odmłodzono zespół i niewiele brakowało, a zakończyłoby się to spadkiem do III ligi.

Wróćmy do Warty. W ostatnich czterech spotkaniach tylko raz wyszedł pan w podstawowym składzie...

- Może to zabrzmi nieskromnie, ale uważam, że gdybym znalazł się w wyjściowej jedenastce na pojedynek z Wisłą Płock, to sytuacja na boisku mogłaby być zupełnie inna. Mówię tu przede wszystkim o pierwszej połowie, w której zabrakło groźnych akcji. Rozumiem, że trener sadzał mnie na ławce na wyjazdach, bo tam musimy czasem grać defensywnie. U siebie jednak trzeba atakować i stwarzać sytuacje. Sądzę, że pasuję do takiej taktyki, bo dobrze czuję się w grze kombinacyjnej.

Da się zauważyć gorycz w pańskich słowach...

- Nie ukrywam, że jestem rozczarowany, przede wszystkim wynikami zespołu. Jeśli spojrzymy na spotkania u siebie, to przegraliśmy w tej rundzie z Olimpią Grudziądz, Kolejarzem Stróże i Wisłą Płock. Do tego dochodzi remis z GKS Katowice. Przecież to jest żenujące.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×