Biję zawodników, czy jak?! - II cz. rozmowy z Marcinem Nowakiem, kapitanem AZS PW

O tytułach mistrzostw Polski, grze we Włoszech, byciu reprezentantem oraz o tym, dlaczego na plaży fajnie jest, portal SportoweFakty.pl rozmawia z Marcinem Nowakiem, kapitanem warszawskiej Politechniki.

Kinga Popiołek
Kinga Popiołek

Kinga Popiołek: Swoją karierę zaczynałeś z wysokiego "c".

Marcin Nowak: - Tak, zaczynałem od razu od złotych medali. Jednak szczęście nie trwa wiecznie i w karierze każdego zawodnika przychodzi taki moment, że pojawiają się lepsi i silniejsi - w ten sposób potoczyła się i moja kariera. Na tej pozycji jest wielu utalentowanych chłopaków i ogromna konkurencja. Kilka lat temu pogodziłem się z tym, że nie jestem już w czubie, tylko jakimś takim średnim Marcinem Nowakiem, który jeszcze gdzieś tam się przydaje, ale to już nie jest poziom, jaki satysfakcjonowałby przy walce o medale.

A w 2004 roku, po 225 występach w reprezentacji, podziękowano ci za grę w kadrze. Nie było ci żal, że akurat w takim momencie? Tuż przed znacznie lepszym okresem dla drużyny narodowej.

- Tak, było mi żal. Chociaż wtedy sezon w Polskiej Energii Sosnowiec nie był dla mnie jakiś super, jeśli chodzi o poziom sportowy. Zespół mieliśmy fajny, osiągnęliśmy to, co mieliśmy, czyli zdobyliśmy dwa razy Puchar Polski - dla tego klubu był to ogromny sukces i wszyscy się cieszyliśmy, ale być może trenerzy nie dostrzegli we mnie sportowego pożytku, jaki ewentualnie mieliby ze mnie w kadrze. Ale myślę, że kolejny sezon, szczególnie ten, kiedy grałem w AZS-ie Olsztyn, zaważył na tym, iż byłem bardzo zawiedziony. Wtedy pojawił się Raul Lozano, powołał zespół, który niemalże od razu zdobył srebrny medal mistrzostw świata. Czułem się wtedy na tyle na siłach, że spokojnie mógłbym znaleźć się w dwunastce, jaka poleciała do Japonii - na pewno bym nie przeszkadzał, a może i mógłbym pomóc. Miałem wówczas dwa dobre lata w Olsztynie, dobrze się czułem, liczyłem na powołanie chociażby do szerokiej kadry, żeby trener Raul Lozano zobaczył, czy coś jestem wart. Tymczasem nigdy się mnie o to nie zapytał, nigdy ze mną nie rozmawiał. Być może było to spowodowane przez inne sytuacje, w jakie nigdy nie wnikałem. Ale pogodziłem się z tym i teraz jest to temat dla mnie dawno zamknięty. Oczywiście, jak widzę, kiedy chłopaki grają, to ich dopinguję, żeby grali jak najlepiej i wygrywali, bo to dla nas wszystkich jest duża korzyść. Lubię sobie pooglądać mecz, w którym walczą na przykład z Brazylijczykami i wygrywają.

Szkoda jedynie, że do kolekcji medali z mistrzostwami Polski oraz pucharami, nie mogłeś dołączyć medalu wywalczonego w reprezentacji seniorów.

- Tak, bo to jest jedyne moje marzenie, jakiego nie zrealizowałem, jeśli chodzi o siatkówkę. Nie zdobyłem medalu z reprezentacją seniorów i tego najbardziej mi będzie brakowało. Trudno... Może gdzieś... na plaży uda mi się (śmiech).

Jak to jest na plaży dla zawodnika grającego na co dzień w hali? Poza tym, że ponoć fajnie jest według słów jednej z piosenek.

- Jest fajnie, jest ciepło, chociaż to akurat niekoniecznie, ze względu na nasz klimat - Polska jest takim krajem, że różnie to bywa. To jest dla mnie taka kontynuacja sezonu, żebym nie wypadł z formy tylko ją podtrzymywał.

Plaża uczy wszechstronności?

- Kiedyś szkolenie było zupełnie inne, wszyscy byliśmy szkoleni wszechstronnie. Nie tak, jak teraz, że jesteś środkowym i masz tylko atakować i blokować. Kiedyś rozgrywaliśmy bardzo dużo małych gier, które powodowały, że umiem przyjmować czy wystawić. Teraz widać w lidze, u tych młodych chłopaków, którzy są naprawdę dobrymi środkowymi, że w trudnych sytuacjach niekoniecznie potrafią się odnaleźć. A kiedyś szkolenie dawało więcej pewności siebie i spokoju na boisku, gdzie w każdej sytuacji wiedziało się, jak trzeba się zachować. Dlatego właśnie gram na piachu. Pamiętam pierwszy sezon, kiedy się pojawiłem, to ludzie byli zdziwieni widząc mnie na plaży, a potem mówili: faktycznie, ty sobie radzisz i umiesz grać. Nikt się nie spodziewał, że Marcin Nowak, który ma 215 cm wzrostu, może grać na piachu. I to jeszcze dobrze grać, bo przecież zdobyłem medal plażowych mistrzostw Polski. Lubiłem to zawsze, tylko nie miałem czasu, bo była reprezentacja i w momencie, kiedy ten etap się skończył otworzyła się szansa na to, żeby spełnić swoje kolejne marzenie i zrealizować kolejne cele. I do tej pory, z roku na rok to się udawało. Jedynie z ubiegłego sezonu byłem nie do końca zadowolony, bo nie zagrałem we wszystkich turniejach, jakie były w tamtym cyklu, z jakichś powodów trafiłem też na partnera, z którym - z różnych przyczyn - nie potrafiłem się dogadać, w trakcie sezonu się rozstaliśmy, potem przestałem grać. Pojechałem tylko na finał mistrzostw Polski, gdzie zostałem sklasyfikowany na miejscach 9-12.

W sezonie PlusLigi siatkówka halowa, po jego zakończeniu - plaża W sezonie PlusLigi siatkówka halowa, po jego zakończeniu - plaża

To chyba niezbyt satysfakcjonujący wynik?

- Ale jak na ten okres i przebieg całego sezonu, to i tak było nieźle, bo były też pary, której jeździły na wszystkie turnieje i je wygrywały, a wtedy zajęły miejsca bardzo bliskie mojego. To było dla mnie takie małe pocieszenie, że tak tragicznie nie było. A z drugiej strony, z roku na rok poziom siatkówki plażowej w Polsce jest coraz wyższy, chłopaki grają coraz lepiej, grają w World Tourach i są w czołówce, zdobyli kwalifikację olimpijską, więc to świadczy o tym, że siatkówka plażowa jest coraz lepsza i coraz więcej osób gra bardzo dobrze. Pojawiły się szkoły, które przez cały rok przygotowują do gry na piachu. Ja potrzebuję około dwóch miesięcy, żeby złapać rytm i odnaleźć się na piasku, wrócić do poziomu plażowego, nie halowego, a oni mają przewagę, że cały rok mogą ćwiczyć na plaży - dlatego na początku ciężko się z nimi wygrywa. Bardzo fajnie, że powstało kilka szkół siatkówki plażowej, bo jest wielu chłopaków, którzy kochają tę dyscyplinę i szkoda by było, gdyby nie mogli realizować swoich marzeń.

Na plaży w odnoszeniu dobrych wyników jednym z czynników jest też stały partner, a z tym u ciebie było różnie.

- Ogólnie tak mam, że niemalże co roku zmieniam partnerów. I to nie dlatego, że się z kimś nie lubię - w plażówce chodzi o to, żeby się jak najlepiej zgrać. W moim przypadku też jest tak, że ja jestem z Częstochowy, ktoś z innego miasta i jest nam ciężko razem trenować. W tym roku postanowiłem, że będę miał partnera, który również mieszka w Częstochowie. To jest Maciek Kusaj, z którym się pojawiłem w ubiegłym roku na jednym turnieju i ta gra wyglądała fajnie. Jak razem trenujemy w Częstochowie, to też to wygląda fajnie. Właściwie to tak blisko miałem chłopaka, z którym mogłem grać, a zawsze szukałem gdzieś dalej. Ale to chyba tak często w życiu bywa, że kogoś masz blisko siebie i go nie zauważasz. Wiążę dobre prognozy na ten sezon, mam nadzieję, że załatwimy sobie sponsora, który nam pomoże, żebyśmy nie dokładali do wyjazdów, tylko koszty podróży się zwracały. Będziemy trenowali, będziemy jeździli na turnieje, a jeśli ja sobie dobrze potrenuję na piachu, to myślę, że będę dobrze przygotowany do gry w hali.

Ciężko jest znaleźć sponsorów w siatkówce plażowej?

- Ciężko. Miałem to szczęście, że był taki pan spod Częstochowy, który przez wiele lat pomagał mnie i osobom, z którymi grałem, więc byłem o to spokojny. Rok temu zaufałem mojemu przyszłemu partnerowi, który zobligował się, że znajdzie sponsora, w efekcie czego nie miałem ani sponsora, ani partnera i skończyło się to tak, jak się skończyło.

Ten okres, kiedy przeszedłeś z Mostostalu do Delekty, a następnie wylądowałeś w Siatkarzu Wieluń, nie był za ciekawy dla ciebie, pojawiło się nawet wiele głosów, że Marcin Nowak się skończył siatkarsko. Tymczasem przeszedłeś do Politechniki i odżyłeś.

- Nie wiem, czy odżyłem. Wydaje mi się, że w każdym z tych klubów zrealizowałem założenia i osiągnąłem to, co było do osiągnięcia. Może ktoś myśli, że przez całe życie będę walczył o medale i fakt, że poszedłem do słabszego klubu, który ma inne cele, jest dla mnie degradacją. Uważam, że trzeba sobie wyznaczać cele i co roku je sobie wyznaczam, bez względu na to, czy gram w klubie takim czy innym - zawsze udaje mi się je realizować. Nie jest sztuką grać w dobrym zespole, gdzie są sami kadrowicze i wygrywa się, tylko sztuką jest tak, jak w Warszawie, gdzie nie ma gwiazd a część chłopaków nigdy wcześniej nie grała w pierwszej szóstce, grać tak, jak to robimy. Wtedy można poznać klasę zawodnika. Po tym powinno się oceniać zawodników, nie po fakcie, że grają w słabszym klubie robiąc to samo, co robili do tej pory, a nawet lepiej. Ja się czuję spełniony i uważam, że przez te wszystkie lata, kiedy grałem w słabszych zespołach, robiłem to, co do mnie należało.

A czas spędzony w Padwie dał ci dużo?

- Tak. Pamiętam, że jak wróciłem do Polski, to była to tylko i wyłącznie namowa pana prezesa Gołaszewskiego, który był ówczesnym prezesem AZS-u Częstochowa i zaoferował mi bardzo dobre warunki finansowe. W dodatku żona była w ciąży i nie chciałem, żeby mój syn się rodził we Włoszech, wolałem, żeby wszystko odbyło się w Polsce. To były takie dwa czynniki, jakie zadecydowały o moim powrocie. Na pewno bez problemu mógłbym zostać w Padwie, bo przez dwa lata byłem w trójce najlepiej blokujących ligi włoskiej. Wystarczy spojrzeć w statystyki, które wciąż jeszcze są dostępne, i sprawdzić, że tak rzeczywiście było.

Jak to możliwe, że grając w najlepszej lidze świata nie otrzymałeś powołania do reprezentacji?

- Faktycznie, taka sytuacja miała miejsce, o czym dowiedziałem się z mediów. Nikt mnie nie poinformował osobiście, lecz wszystko szybko wróciło do normy, bowiem ówczesny trener nie popracował długo, a ja po Lidze Światowej zostałem powołany do kadry. Co nie zmienia faktu, że byłem bardzo zdziwiony, iż grając w lidze włoskiej, co jest marzeniem każdego zawodnika, i to grając dobrze, nie otrzymałem powołania. Zauważyłem, że później, kiedy moja kariera różnie się toczyła i po grze w AZS-ie Olsztyn nie miałem szansy na grę w czołówce ligi, wówczas uruchomiłem swoje włoskie kontakty, lecz pojawił się problem z powrotem do Serie A: kiedy oni mnie chcieli, ja odmówiłem, a Włosi są bardzo pamiętliwi i było mi ciężko znaleźć jakiś klub we Włoszech. Dlatego też zostałem w Polsce, grałem w słabszych zespołach, ale tragedii nie było. Prezesi tych klubów też byli zadowoleni, tym bardziej, że nie martwili się o mój poziom sportowy, a o coś innego. Poszła fama, że jestem bardzo konfliktowy. Prezes Pietrzyk, zanim mnie zatrudnił w Mostostalu, to przez miesiąc wydzwaniał i wszystkich wypytywał o to, jaki jestem, czy ja coś robię zawodnikom, biję ich, czy jak?! Kiedy to usłyszałem, to aż się załamałem.

Skąd się wzięła taka zła sława?

- Nie wiem, czym takie plotki były spowodowane, czy była to kontynuacja sytuacji, jaka miała miejsce podczas gry we Włoszech... Jednak w którymś momencie ludzie otworzyli oczy i widzieli, jak jest. Pani prezes z Politechniki też na początku miała jakieś obiekcje, ale wszystko się wyklarowało. Na szczęście jakoś to się tak klaruje z korzyścią dla mnie, że ludzie widzą moje dobre strony, nie widząc tych złych (uśmiech).

A dostałeś kiedyś żółtą kartkę?

- Tak, bo jak się jest kapitanem, to czasem trzeba pokrzyczeć do arbitrów. Ale faktycznie, te ostatnie dwa sezony są spokojne, nie udzielam się negatywnie i nie widać mojej agresji. Chociaż taka często się pojawiała, jednak pozytywna, czysto sportowa. Nie było złośliwości czy obrażania.

To gdzie w takim razie odreagowujesz złość?

- Różnie to bywa.

A przy pokerze? Słyszałam, że zdarza ci się pograć.

- Od jakiegoś czasu pojawiła się w Polsce taka mania pokera sportowego, Texas Hold'em. Pierwszy raz zagrałem bodajże w Bydgoszczy, to było ze 3-4 sezony temu, i tam właśnie ktoś mi to zaszczepił. W ogóle wtedy w Polsce rozpoczął się taki boom na pokera, bo na świecie to chyba grało się w to od zawsze. U nas był popularniejszy taki pięciokartowy, pamiętam, że jeszcze mój tato w to grał. Ale wracając do tematu, to praktycznie wszyscy grają. Zwłaszcza w autokarach, podczas wyjazdów lub w hotelach, chłopaki ze wszystkich drużyn grają. To nie jest żadna nowość. Nawet moi znajomi sprzed lat pytani o to, co będą robili wieczorem, odpowiadają, że umówili się na pokera. Zauważyłem, że to jest teraz taki nowy sposób spędzania czasu.

W pokerze, tak jak w siatkówce, trzeba mieć taktykę. Czy to, co przy stole przekłada się w jakiś sposób na działania na boisku lub odwrotnie?

- Czasem, jak zdarza mi się pograć w Warszawie z osobami, które profesjonalnie się zajmują pokerem, to oni stwierdzają znając mnie i wiedząc, czym się zajmuję, że przez to, iż gram w siatkówkę, gram również dobrze w pokera. Pewnie to jest w jakiś sposób ze sobą powiązane. Grę w pokera traktuję bardziej jako sposób na zabicie czasu: lepiej zagrać niż iść się napić.

Czyli wyjście zdecydowanie lepsze.

- I zdrowsze!

A poker face na boisku zachowujesz?

- Tak, ciężko jest mnie w jakikolwiek sposób wyprowadzić z równowagi. Chyba umiem się zakamuflować.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×