Robert Noga - Żużlowe podróże w czasie (17): Mecz meczem...

Robert Noga w cyklu "Żużlowe podróże w czasie" opisuje sztuczki, jakie stosowano w celu wygrania meczu. Jak się okazuje, były one popularne już w latach 50-tych!

Robert Noga
Robert Noga

"Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - mówiła jedna z bohaterek kultowej komedii "Sami Swoi". Polscy żużlowi działacze i trenerzy często myślą dokładnie tak samo w odniesieniu do ligowego meczu. A sama jazda zawodników bywa często tylko jednym z elementów strategii wiodącej do sukcesu. Sam mecz też rozpoczyna się znacznie wcześniej niż przy wyjściu zespołów na prezentację. Kombinacje z torem to najczęściej stosowany, najprostszy zabieg mający pomoc swojej drużynie. Ale w historii polskiej ligi bywały fortele, przy których prozaiczne zbronowanie lub zalanie nawierzchni blednie i wydaje się być banalną próbą. Zawodowcy mieli bardziej niebanalne metody jak podnieść swoje szanse na sukces w meczu. Takie zabiegi stosowano już w "niewinnych" jak by się wydawało latach 50-tych, kiedy polska liga dopiero krzepła. Krzepi jak wiadomo cukier. Tyle, że niekoniecznie silnik żużlowy. Wiedzieli o tym doskonale w Ostrowie Wielkopolskim. Po powrocie z meczu w tym mieście, w 1959 roku zawodnicy Unii Tarnów znaleźli cukier w swoich motocyklach.

Wcześniej dziwili się, skąd defekty? Inna przygoda w Ostrowie spotkała w tamtym roku drużynę krakowskiej Wandy. Na dworcu w tym mieście przed spotkaniem znaleźli w wagonie bagażowym swoje motocykle z poprzecinanymi oponami. Ktoś wyraźnie nie lubił krakusów. Czasem stosowano metody bardziej wysublimowane. Rok 1963. Po mistrzostwo Polski zgodnym rytmem podążają Górnik Rybnik i Stal Rzeszów. Jest tylko jeden kłopot - mistrzem może być jeden zespół. Decydujący mecz odbywa się we wrześniu w Rybniku. Gospodarze stosują niewinny fortel, organizują spotkanie o późnej porze, tak, że musi się odbywać przy sztucznym świetle. Większość zawodników Stali nie jest do tego przyzwyczajona, w tamtych czasach mecze przy sztucznych światłach w Polsce należały do rzadkości, w samym Rzeszowie oświetlenie na stadionie pojawiło się dopiero w połowie lat 70-tych. Mecz wygrywają nieznacznie gospodarze i sięgają po kolejne mistrzostwo kraju. Jak wspomina jego uczestnik, ówczesny zawodnik Stali Józef Batko: "W dodatku padał deszcz i oświetlenie było jakieś takie słabe, niewiele widziałem. Bardziej słyszałem gdzie jest kolega z pary i rywale".

Pomysłowe sztuczki na przechytrzenie rywala podczas meczu stosowali w tamtym okresie w Krośnie, wykorzystując do tego celu fakt, że w tamtejszych Karpatach jeździli bracia bliźniacy Jerzy i Janusz Owocowie. Problem polegał na tym, że ten pierwszy był zawodnikiem lepszym od swojego brata. Dlatego wykorzystując podobieństwo w razie potrzeby w ustronnym miejscu wymieniali się plastronami i w miejsce Janusza startował Jerzy. Trudno dziś ustalić ile punktów lepszego z Owoców zapisano oficjalnie na konto jego brata. Z czasem sędziowie i trenerzy rywali zorientowali się jednak, że Owocowie jeżdżą nieco inaczej technicznie, ktoś też wypatrzył, że jeden zawija skarpety na żużlowe buty, a u drugiego stoją jak w wojsku na defiladzie na baczność. I sztuczki Owoców się skończyły.

A teraz przenieśmy się do następnej dekady i do Wielkopolski. Rok 1977, o mistrzowski tytuł rywalizują Stal Gorzów i Unia Leszno. Bardzo ważne znacznie ma spotkanie w mieście Smoczyka. Miejscowy stadion jest jednak przez pewien czas zamknięty, ze względu na modernizację jaką przechodził przed ogólnokrajowymi dożynkami, mocno celebrowanymi w tamtych latach przez ówczesną władze. "Ale wtedy kiedy miał się odbyć mecz był już właściwie gotowy i spotkanie można było odjechać. Tyle, że gospodarze nie chcieli, bo mieli kontuzjowanych dwóch kluczowych zawodników. Kiedy drużyna Stali i autokary z gorzowskimi kibicami przyjechali do Leszna, na torze zastali…dźwigi, które przezorni gospodarze na wszelki wypadek kazali ustawić ekipom budowlanym" - przypomina sobie miejscowy dziennikarz Wiesław Dobruszek. "Byki" postawiły na swoim, ale mistrzostwo i tak zdobyła Stal.

W czasach kiedy w naszej lidze pojawili się masowo obcokrajowcy niezmiernie istotna okazała się logistyczna strona ich przyjazdu na mecze, po prostu startując w kilku krajach mieli bardzo napięty terminarz i nie raz i nie dwa na stadion przybywali niemal w ostatniej chwili. Czasem rywale znając terminarz asów konkurentów starali się jak mogli, aby pokrzyżować im plany. W 1992 roku działacze Stali Rzeszów wyznaczyli początek derbowego meczu z Unią Tarnów na godzinę 11! W oficjalne tłumaczenie, że chodzi o to aby nie odbierać kibiców Piotrowi Rolnickiemu, którego Victoria w tym samym dniu po południu jechała II-ligowy mecz w nieodległej Machowej, nikt nie wierzył. Chodziło o to aby na mecz nie zdążył obcokrajowiec Unii Simon Wigg, który poprzedniego dnia wieczorem startował na długim torze w Niemczech. Wigg jakimś cudem wpadł na stadion pięć minut przed startem, w pierwszym swoim biegu pobił rekord toru i poprowadził swoją drużynę do wygranej. Ale w Tarnowie też potrafili pokombinować. Sam Ermolenko miał olbrzymie kłopoty aby dotrzeć na czas na mecz do Tarnowa, w którym Unia podejmowała jego ówczesną polską drużynę- bydgoską Polonię, bo początek wyznaczono o 14 w upalny , letni dzień. Zdążył w ostatniej chwili, korzystając z lotniska aeroklubu w Mielcu. To jednak była amatorka, jak załatwić rywala profesjonalnie pokazali wcześniej... w Bydgoszczy. W 1991 roku działacze Polonii zorganizowali mecz rezerw tego klubu w sobotę zamiast w niedzielę, co uniemożliwiło wstawienie się rywalom - wrocławskiej Sparcie w optymalnym składzie z najlepszymi obcokrajowcami. Jak więc widać drzewiej ciekawie w tej materii bywało...

Robert Noga

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×