To my zagraliśmy bardzo dobry mecz - pomeczowy wywiad z Omarem Barlettem, skrzydłowym Anwilu Włocławek

W niedzielnym meczu Anwilu Włocławek z AZS Koszalin trener Igor Griszczuk miał do dyspozycji dwóch nowych graczy. Jednym z nich był grający bliżej kosza Omar Barlett. Po meczu, w którym zdobył 5 oczek i zebrał 6 piłek, Jamajczyk zdecydował się opowiedzieć o tym, dlaczego trafił do Włocławka, jak i o swoim debiutanckim występie przed publicznością w Hali Mistrzów.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski

Michał Fałkowski: Podstawowe pytanie. Nie pierwszy raz grał pan w Hali Mistrzów, tym razem jednak założył pan koszulkę gospodarza, czyli Anwilu Włocławek. Jakie to uczucie?

Omar Barlett: Drużyna to drużyna. Każdą traktuje się tak samo. Wiesz, to nie jest żadna misja - to jest praca. Oczywiście bardzo miło jest zagrać dla takich fanów, jak ci we Włocławku, mając tym razem świadomość, że są ci przychylni (śmiech). Natomiast tak, jak powiedziałem. Nie ma znaczenia jaką koszulkę ubierasz, jakiego zespołu, bo w jakim byś nie grał - zawsze trzeba dawać z siebie sto procent możliwości. Przynajmniej ja tak do tego podchodzę.

Jak zatem doszło do tego, że możemy oglądać pana w barwach Anwilu?

- Po prostu w pewnym momencie wszystkie elementy układanki zbiegły się w całość i wiem, że gra w Anwilu to dla mnie obecnie perfekcyjna sytuacja. Kilka tygodni temu doznałem urazu i przez jakiś czas dochodziłem do siebie. W okresie transferowym nie mogłem, więc znaleźć pracodawcy. Później załapałem się do przedsezonowego składu Miami Heat, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wówczas zgłosił się Anwil, prowadzony przez Igora Griszczuka…

No właśnie. Obecność trenera Griszczuka na ławce Anwilu była głównym powodem, dla którego zdecydował się pan na przyjazd do Włocławka?

- Na pewno lepiej trafić nie mogłem. Wszyscy wiedzą, że przez trzy lata byłem zawodnikiem Igora w Słupsku. Znam doskonale jego system gry i filozofię, którą stara się wpoić swoim koszykarzom. Wiem, czego mogę się po nim spodziewać i zdaję sobie sprawę, że szansa gry pod jego skrzydłami może mi tylko pomóc. Ta sytuacja jest jednak dobra nie tylko dla mnie, ale dla obu stron. Trener zna mnie bardzo dobrze, więc wie na co mnie stać. Wie jakim typem koszykarza jestem, zna moje walory i braki. Skoro chciał mnie w Anwilu, widocznie jestem mu po raz kolejny do czegoś potrzebny.

W niedzielny wieczór zadebiutował pan przed włocławską publicznością. Chyba nie spodziewał się pan aż tak dobrego meczu swojej drużyny?

- Szczerze powiedziawszy, w ogóle nie myślałem o tym meczu przed jego rozpoczęciem. Oczywiście, chciałem wypaść jak tylko najlepiej potrafię, ale podchodziłem do wszystkiego bardzo spokojnie. Nie czułem żadnej presji, przecież to moja praca i nie mogę być zestresowany tylko z tego powodu, że jestem w nowym zespole i wystąpię przed nową publicznością. Co do samego spotkania, myślę, że drużyna zagrała fantastyczne zawody. Tak dobra postawa to wynik świetnie przepracowanych treningów, zarówno pod względem taktycznym, jak i fizycznym. Byliśmy ponadto bardzo zmotywowani przed pierwszym gwizdkiem, co przełożyło się na dobry, skuteczny początek. Byliśmy również nastawieni na zwycięstwo, rządni tego. Później wystarczyło, więc tylko kontrolować wynik. Teraz jednak koncentrujemy się na środowym meczu w Poznaniu.

To przeciwnik był tak słaby, czy Anwil tak dobry?

- Z pewnością to raczej my zagraliśmy bardzo dobry mecz, niż nasz przeciwnik wyjątkowo słaby.

Rzucił pan 5 oczek, choć ważniejsza była chyba pańska dyspozycja w obronie. 6 zbiórek w ciągu dwunastu minut gry to chyba dobry wynik?

- Tak. Chyba mogę stwierdzić, że to dobry wynik. Jestem z siebie zadowolony. Choć nie - zadowolony to złe słowo. Jestem szczęśliwy z tego, co pokazałem. Jestem szczęśliwy, bo wiem, że dałem z siebie wszystko i naprawdę zostawiłem na parkiecie sporo energii. Jednakże zdaję sobie sprawę również, że mogę grać zdecydowanie lepiej. To nie jest, bowiem moja optymalna forma. Muszę ponadto jeszcze dograć się z resztą zespołu, tak abyśmy wszyscy na parkiecie rozumieli się bez słów. Cóż, terminarz napięty, więc okazji do zaprezentowania umiejętności nie braknie.

Podczas meczu doszło do nieprzyjemnego incydentu. George Reese popchnął Stipe Modricia, za co ukarany został przewinieniem dyskwalifikującym. Pan bardzo szybko zareagował na wydarzenia na boisku…

- Różni ludzie różnie reagują. Nie wiem dlaczego on popchnął Stipe. Nie widziałem tego dokładnie. Ale mniejsza o to - każdy powinien pamiętać, że to tylko gra. Ja co prawda również wpadłem błyskawicznie w tłum, lecz nie chciałem wdać się w żadne przepychanki, a starałem się wszystkich rozdzielić. Kto mnie zna, ten wie jakim jestem człowiekiem i wie, że reaguję szybko. Nie miałem jednak złego zamiaru. Nie potrzeba nam na boisku przepychanek, utarczek słownych czy wręcz bijatyk, bo to jeszcze nigdy nie dało niczego pożytecznego. To nie ma żadnego sensu… Taka nie jest koszykówka.

Na koniec pytanie odbiegające od spotkania. Kibice, ujrzawszy pana tuż przed meczem, nie mogli się nadziwić. Z czasów gry w Czarnych pamiętali bardzo krótko obciętego koszykarza, tymczasem w Hali Mistrzów pojawił się człowiek z dredami na głowie. Skąd ta zmiana?

- Czyli jednak jest różnica (śmiech)! Mówiąc poważnie - choć urodziłem się w Stanach Zjednoczonych moje korzenie sięgają Jamajki. A tam, jak powszechnie wiadomo, fryzura ta jest bardzo powszechna. Ale zrobiłem to nie tylko dlatego, że jestem Jamajczykiem. Po prostu od jakiegoś czasu nosiłem się z taką zmianą, chciałem spróbować czegoś nowego. Ponadto, przyjeżdżając grać ponownie za ocean, nie chciałem chodzić do fryzjerów, których nie znam. A dredy to jedyny sposób na uniknięcie wizyt w salonach, których się nie zna (śmiech).

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×