Stefan Smołka: Żużlowcy w kamaszach
W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku po zawirowaniach z początku tego okresu, kiedy to ucierał się kształt lig i wszystkich innych rozgrywek, z czasem zmiana barw klubowych zdarzała się nie tak często, zwłaszcza w odniesieniu do krajowej czołówki żużlowców. Zawsze jednakże wywoływała spore emocje.
Stefan Smołka
Wojsko robiło swoje, czyli powoływało ludzi do armii, a przy tym jakiekolwiek zasady sprawiedliwości kompletnie się nie liczyły. Działały tu natomiast, poza bezdusznym sformalizowaniem procedur, partykularyzmy, a okładanie się razami, tudzież branie się możnych za łby wcale do rzadkości nie należało. Kto miał "chody", temu wojsko nie groziło, mógł sobie kpić utartym eufemizmem: "generałów do wojska nie biorą", a kto podpadł wpływowemu działaczowi ze struktur zbliżonych do wojskowych, ten lądował w kamaszach szybciej, niż zdążył o tym pomyśleć. Z opowiadań starszych żużlowców, ich kolegów i rówieśników wynika, że niezbyt chętnie do woja szli dla przykładu choćby Zygmunt Kuchta czy też Joachim Maj – obaj znakomicie się zapowiadający żużlowcy z rybnickiej kuźni talentów.
Pierwsze zmiany barw miały na ogół swoje uzasadnienie w postaci likwidacji bądź marginalizacji jednych sekcji kosztem drugich, albo też wspomnianym „zaszczytnym” powołaniem do odbycia służby wojskowej w formacjach Ludowego Wojska Polskiego. Potem pojawiła się jeszcze możliwość tak zwanej służby zastępczej w szeregach "kochanej" Milicji Obywatelskiej - MO. Pod koniec lat 50 dodatkowo ochronie podlegali zawodnicy w klubach pozostających pod górniczą kuratelą. Sportowiec stawał się, najczęściej trochę takim farbowanym górnikiem i w ten sposób wojsko nie miało do niego dostępu. Górnictwo było dla PZPR - "przewodniej siły narodu" - branżą strategiczną, traktowaną na równi z wojskiem. Szerokimi torami szedł do Związku Radzieckiego polski tani a dobry energetycznie węgiel, z powrotem zaś szły wagony z sowieckimi czołgami i radarami. Tak oto wojska uniknęli choćby Stanisław Tkocz, jego brat Andrzej, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda, Karol Peszke i inni żużlowcy dawnego Górnika, a potem ROW. Natomiast Piotr Pyszny to już był przykład sportowca, który poszedł krok dalej, uniknął woja, bo się uczył, aż po obronę dyplomu. To był bardziej szlachetny sposób uniknięcia zasadniczej służby wojskowej. Dziś to wszystko przechodzi już do historii, jako że kończy się okres przymusowego naboru, a zaczyna tym samym długo oczekiwana profesjonalizacja armii. W dawnych latach powołanie do służby wojskowej było niejednokrotnie dramatem i często łamało obiecujące kariery, rzadziej było trampoliną wybijającą sportowca, przynajmniej w odniesieniu do żużla. I nic tu nie zmienia fakt, że taka sportowa służba wojskowa to była zazwyczaj sielanka, "Bułgaria - złote piaski". Osobną chlubną kartę zapisał w tej materii Józef Jarmuła. Pełen zapału trenował w Rybniku, chciał zostać żużlowcem, ale nie zdążył zdobyć względów rybnickich działaczy, wiele wówczas mogących, więc został komandosem. Po czterech latach nie tylko wrócił do speedway’a, ale i wspiął się na wyżyny krajowej czołówki, tyle że w barwach Śląska Świętochłowice i Włókniarza Częstochowa. Niesamowita książkowa biografia.
Zamiast skakać sobie do gardeł i wzajemnie wyrzucać to czy tamto, powiedzmy sobie prawdę. Kaperownictwo kwitło i każda branża, każde zrzeszenie w ramach CRZZ (Centralna Rada Związków Zawodowych) miało swoje "dokonania" w kwestii przejęć kadrowych w celu wzmocnienia własnych szeregów z jednoczesnym osłabieniem przeciwnika. Do dziś niewiele się zmieniło, ale przynajmniej nie ma w tym otoczki obłudnej propagandy.