Polski wkład w spektakl na stulecie Giro

Tak bardzo pragnęli Włosi, by na jubileusz stulecia ich narodowego wyścigu zwycięstwo odniósł ich rodak. Nie zawiedli się jednak, bo mimo zwycięstwa Denisa Mienszowa, przekonali się, że mają znów zawodników zdolnych do wygrania wielkiego touru.

Krzysztof Straszak
Krzysztof Straszak

Giro d'Italia to przedsiębiorstwo, wielka instytucja włoskiego życia, która jednoczy ludzi przez lata podzielonych, niechętnie spoglądających na siebie z różnych części Italii. Sto lat po pierwszej edycji peleton zgromadził się na placu św. Marka w Wenecji, wjechał na Wezuwiusz, a zakończył ściganie pod rzymskim Kolosseum. To było widowisko, jakiego oczekiwano, również pod względem sportowym.

W cieniu Touru

Choć Giro, nawet tak szczególny jak tegoroczny, pozostanie pod względem finansowym i zainteresowania za Tour de France, może chociażby poziom rywalizacji będzie tym czynnikiem, pozwalającym na koniec roku pamiętać również o "różowym wyścigu".

Mienszow, trzeci Rosjanin w różowej koszulce wśród 27 sukcesów odniesionych przez obcokrajowców, do ostatniego kilometra, i to dosłownie, toczył walkę z Danilo Di Luką. Obserwowało to wszystko na miejscu 1296 dziennikarzy i 397 fotoreporterów, co jest liczbą największą w historii. Akredytacje dostało 81 dzienników włoskich, czyli więcej niż w ogóle istnieje na polskim rynku. Suma telewidzów śledzących przez trzy tygodnie zmagania na szosach wyniosła ok. 40 mln.

Organizator wyścigu, RCS Sport, córka przedsiębiorstwa wydającego La Gazzetta dello Sport, największą włoską gazetę sportową, podjął zakrojoną na szeroką skalę akcję promocyjną. Powiązano Giro z tragedią trzęsienia ziemi w Abruzji i z wieloma innymi inicjatywami charytatywnymi. Przez cały czas z karawaną wyścigu podróżowały autobusy Livestrong, fundacji Lance'a Armstronga na rzecz walki z rakiem.

Powrót króla

Właśnie udział w imprezie Armstronga, pierwszy w karierze, był czymś, bo przyciągało do Giro ludzi mniej zajętych kolarstwem. Osobne kolumny dzienników poświęcone występowi Teksańczyka, który po neutralizacji etapu w Mediolanie przestał rozmawiać z mediami (uznał, że te posądziły go o sprowokowanie bojkotu), świadczyły o tym, że w obrębie wyścigu toczy się jeszcze jedna walka: o powrót do wielkiego kolarstwa absolutnej ikony tego sportu.

Tak jak nie jeździł profesjonalnie na rowerze przez trzy i pół roku, biorąc udział w Giro, z każdym dniem potwierdzał, że będzie w stanie znów ścigać się na najwyższym poziomie i być może powalczyć w lipcu o podium 'Wielkiej Pętli'. Z Rzymu wyjechał jeszcze zanim linię mety przekroczył Mienszow. W środę na Blockhaus po czterech latach znów pokazał swoją siłę w górach.

Szmyd jak Gattuso

Na tej samym wzniesieniu po raz kolejny ze znakomitej strony pokazał się nasz Sylwester Szmyd, "ekskluzywny" pomocnik Ivana Basso i Franka Pellizottiego. To nasz rodak z Bydgoszczy na Blockhaus popisał się akcją, która stała się podstawą do zwycięstwa na szczycie Pellizottiego.

Jadący w swoim ósmym Giro Szmyd będzie mówił, że on tylko wykonuje swoją pracę. Ma rację, ale jest to robota, którą potrafią docenić tylko ludzie rozumiejący sport. Tylko we Włoszech, kraju kochającym kolarstwo, mogły znaleźć się dla niego całe kolumny dzienników. W Polsce będą mówili, że jest słaby, bo jeszcze nic w karierze nie wygrał. To ostatnie to fakt, ale markujący prawdę o jedynym polskim zawodowcu od lat utrzymującym się na wysokim poziomie w ekipach najwyższej kategorii.

To, że Szmyda chcą, znaczy, że go szanują i doceniają. Za to, co robił od pierwszego etapu z podjazdem na metę. To w Dolomitach prowadząc peleton doścignął ucieczkę Jensa Voigta, po czym sytuację wykorzystał Di Luca, choć miał to zrobić Basso. Dzień potem wygrał Mienszow, a różową koszulkę po raz pierwszy założył Di Luca, ale może byłoby inaczej, gdyby Szmyd nie podkręcił tempa podczas finałowej wspinaczki, czego nie wytrzymali ani Damiano Cunego, jego były kapitan, ani Armstrong.

"Szmyd jest dla Liquigas jak Gattuso dla Milanu", "najmocniejszy gregario na świecie" - to tylko najbardziej konkretne opinie ludzi, którym dyletanctwa zarzucić nie można. W takich warunkach naszemu "Sylvestrowi" nawet zwycięstwo etapowe nie jest potrzebne, choć na każdej kolejnej górze, pedałując z charakterystyczną sobie swobodą i techniką, wygląda jakby był w stanie zostawić wszystkich w tyle.

200 km "Huzara"

Czy Szmydowi, który skończył w marcu 31 lat, będzie dane kiedyś zostać kapitanem poważnej ekipy, zależy od wielu czynników. Coś może o tym powiedzieć Bartosz Huzarski, drugi z naszych reprezentantów w Giro, który w 2009 roku debiutował w wielkim tourze.

Zawodnik z Sobótki po podpisaniu kontraktu z ukraińskim ISD, którego lwią część sztabu i kadry stanowią Włosi, mógł spodziewać się występu w "różowym wyścigu". Spróbował i... dojechał. To już jest dobry wynik byłego kolarza Mroza, który dwa lata temu nie chciał jechać na mistrzostwa świata, bojąc się rywalizacji z najlepszymi.

W wieku 28 lat, w pierwszej sezonie w poważnym, europejskim kolarstwie, już się nie boi, co udowodnił chociażby na etapie do Chiavenny. Przez 200 km znajdował się w ucieczce, która została doścignięta ledwie kilometr przed ostatnim wzniesieniem etapu, skąd na metę prowadził już tylko zjazd.

"Huzara" z każdym dniem coraz bardziej bolały nogi, ale też nabywał fantastycznego doświadczenia. Na przedostatnim etapie, na ostatniej premii górskiej minął szczyt zaraz za plecami Szmyda. Dwóch Polaków na czele peletonu: to budujące.

Huzarski zakończył Giro 22. czasem na etapie jazdy indywidualnej - w ogarniętej niesamowitym chaosem ekipie ISD, w której nie widać konkretnego planu działania, Polak był wyróżniającą się postacią.

A teram Amsterdam

Triumf Mienszowa w Giro na stulecie, który był niepewny jeszcze na ostatnim kilometrze wyścigu, i jego rywalizacja z Di Luką, dwa górskie wyskoki Carlosa Sastre, "bitwa" o liderowanie Liquigas, powrót do wielkiego kolarstwa Armstronga, monumentalna czasówka w Cinque Terre, czy w końcu spektakularne zakończenie pod Kolosseum, to czynniki, które dały nam w maju jeden z najciekawszych wielkich tourów w ostatnich latach.

Tymczasem 93. edycja "różowego wyścigu" wystartuje, po raz dziewiąty w historii, za granicą. Z Wenecji, gdzie zaczął się Giro na stulecie, przenosimy się do "Wenecji Północy", czyli Amsterdamu. Wcześniej jednak Tour de France, który pewnie jak zwykle wygra medialną rywalizację z włoskim odpowiednikiem. Czekamy tam również na polskie akcenty, choć na razie prawdopodobieństwo występu przynajmniej Szmyda duże nie jest.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×