Daniel Ludwiński: Play it again, Lance!

Ruszyło Giro. Rzadko która edycja wywołuje tak wielkie emocje i nie chodzi tu o fakt, że odbywa się w stulecie tej pierwszej. Magnesem przyciągającym fanów kolarstwa do narodowego wyścigu Włochów jest oczywiście start Lance'a Armstronga. Amerykanin to jeden z moich sportowych herosów, idoli którym kibicuję od lat, więc z tym większą uwagą będę śledził wyścig.

W tym artykule dowiesz się o:

Oglądając pierwszy etap zastanawiałem się raz jeszcze nad powrotem legendy kolarstwa do zawodowego sportu. I doszedłem do wniosku, że tak naprawdę w świadomości przeciętnego kibica ten powrót zapisać się może tylko jako wielki triumf, lub jako wielka porażka. Pozornie ciężko o coś innego niż skrajności, o opinie typu "było całkiem nieźle", gdyż w przypadku wielkich mistrzów oczekuje się od nich właściwie wyłącznie kolejnych zwycięstw i każdy inny wynik niż bardzo wysoka lokata traktowany jest jako klęska. I tak też będzie zapewne z Lance'm Armstrongiem – jeśli wygra jego blask będzie jeszcze większy, a zachwyty nad nim znów nie będą miały końca. Jeśli zaś będzie daleko – rozpocznie się gorączkowe analizowanie przyczyn porażki i konkluzją będzie stwierdzenie w stylu "They never come back", znane doskonale ze świata boksu, gdzie przez lata używane było do kwitowania powrotów ponad 40-letnich byłych mistrzów, które to kończyły się zwykle nokautami i powtórnym zakończeniem kariery, tym razem już w niesławie.

Problem w tym, że kolarstwo jest bardziej złożone i każdy, nawet słabszy zawodnik, ma w peletonie swoje określone zadanie, co sprawia, że nietrudno o niewłaściwy werdykt. Sam dobrze pamiętam z poprzednich edycji Giro d'Italia, jak w mediach pojawiały się informacje o "kolejnym słabym etapie w wykonaniu Sylwestra Szmyda". Nasz zawodnik zajmował bowiem np. trzydziestą lokatę i rzeczywiście w klasyfikacji łącznej nie walczył o triumf, ale przecież na trasie etapu robił to, co do niego należało – jechał na swojego lidera, który następnie był bardzo wysoko. Polak zaś, zmęczony w końcówce, dojeżdżał nieco dalej, ale w drużynie wypracował sobie w ten sposób dobrą pozycję i jest dziś cenionym zawodnikiem. Niestety, u nas nierzadko kompletnie tego nie rozumiano i stąd komentarze o słabym wyniku. Dlaczego przypominam tu Szmyda, który nawiasem mówiąc jedzie również w tegorocznym Giro?

Tajemnicą poliszynela jest fakt, że liderem Astany, grupy Armstronga, jest jego rodak Levi Leipheimer. Już w ostatnim wyścigu przed rywalizacją we Włoszech siedmiokrotny zwycięzca Tour de France pomagał koledze z drużyny, choć i tak nie przeszkodziło mu to w zajęciu dobrej pozycji. Wyniki Armstronga z całego sezonu, niezłe, ale nie rewelacyjne, nie powinny raczej rozbudzać wyobraźni, która w głowach tysięcy fanów kolarstwa podpowiada kolejny spektakularny odcinek kariery Armstronga. W iście filmowym scenariuszu Amerykanin oczywiście zwycięża i znów jest na szczycie. Życie zapewne zweryfikuje jednak taką możliwość; zresztą sam Armstrong przyznał już nieraz, że zdaje sobie sprawę z tego, iż nie jest tak mocny jak główni faworyci.

Tuż po ogłoszeniu decyzji o powrocie zapowiedział, że główny cel to istna misja, jaką jest promocja jego fundacji zajmującej się walką z chorobami nowotworowymi, choć zarazem zaznaczał, że skoro będzie się ścigał, to jak zwykle postawi sobie jak najwyższe cele. Teraz Amerykanin jest już bardziej powściągliwy, w międzyczasie leczył kontuzję będącą efektem kraksy, i ciężko będzie mu powalczyć o triumf. Armstrong w roli pomocnika Leipheimera? Wszystko wskazuje, że właśnie tak będzie, choć dla wielu wyobrażenie sobie Lance'a jako pomocnika kogokolwiek wciąż jest dość trudne. Dziś ciężko jednoznacznie powiedzieć jakie będzie to Giro w wykonaniu Armstronga, dotąd po powrocie startował już w kilku wyścigach, jednak żaden z nich nie był choćby zbliżony do tego we Włoszech ani rangą, ani poziomem trudności.

Osobiście chciałbym, aby wygrał etap, aby był widoczny i aby został sklasyfikowany na koniec jak najwyżej, niekoniecznie na pierwszej pozycji, bo to raczej nierealne, ale chociaż w czołowej dziesiątce. Pamiętam doskonale jego wszystkie zwycięstwa w Tour de France w latach 1999-2005 (to już dekada od pierwszego triumfu?!) i wiem, że tak naprawdę nie musi już nic udowadniać, bo swoje miejsce w historii sportu ma niezależnie od wyniku w Giro d'Italia 2009. Ale choć nie jest głównym faworytem mam cichą nadzieję, że na którymś z górskich etapów w swym starym dobrym stylu znów zaatakuje i zostawi rywali daleko za swymi plecami, jak dawniej. Play it again, Lance!

Źródło artykułu: