Tour de France 2018: porozbijany Philippe Gilbert miał mnóstwo szczęścia. 23 lata temu zabrakło go Fabio Casartellemu

Newspix / Zuma/Newspix.pl / Na zdjęciu: Philippe Gilbert w czasie 16. etapu Tour de France 2018
Newspix / Zuma/Newspix.pl / Na zdjęciu: Philippe Gilbert w czasie 16. etapu Tour de France 2018

Philippe Gilbert płakał, gdy zrozumiał, co przytrafiło mu się na 16. etapie Tour de France 2018. Jego niebezpieczny wypadek przypomniał inny, po którym 23 lata wcześniej, na tym samym zjeździe, zginął mistrz olimpijski - Fabio Casartelli.

O Gilbercie jest w sportowym świecie głośno, jako że dawno nie było w kolarstwie wypadku tak niebezpiecznego i spektakularnego. Na dodatek kraksa miała miejsce na Col de Portet d'Aspet, na którym 18 lipca 1995 roku zginął Fabio Casartelli ostatnia śmiertelna ofiara w historii Tour de France.

We wtorek 36-letni zawodnik grupy Quick-Step Floors w końcówce etapu postanowił spróbować samotnej ucieczki. Wypracował nawet minutową przewagę nad ścigającymi go rywalami, ale na Col de Portet d'Aspet cały jego wysiłek poszedł na marne.

Na 159. kilometrze Gilbert nie zdołał wyhamować na ostrym zakręcie, uderzył w okalający jezdnię murek, przeleciał przez kierownicę i upadł z kilku metrów na ziemię.

Jedną z pierwszych osób na miejscu wypadku był dyrektor sportowy Quick-Step Floors Brian Holm. - Spojrzałem w dół i pomyślałem: k***, on tam spadł. To było kilka metrów, a na dole skały, nie żadne drzewa, las. Jednak kiedy zobaczyłem Philippe'a, przeklinał. A to dobry znak. Wiedziałem, że jest w jednym kawałku - relacjonował Holm w rozmowie z serwisem Velonews.com.

Doświadczony kolarz miał krwawiące rany na nogach i rękach, jednak po ich pobieżnym opatrzeniu przez lekarzy wprawił wszystkich w osłupienie - pokazał do kamery uniesiony w górę kciuk i ruszył w dalszą drogę.

ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 84. Rafał Fronia przeżył zejście dwóch lawin na K2. "Lina ocaliła nam życie"

Napędzany adrenaliną zdołał ukończyć etap. Na mecie wyściskał się ze zwycięzcą etapu, swoim kolegą z zespołu Julianem Alaphilippe'em, sam wszedł na podium, by odebrać nagrodę za waleczność i sam z niego zszedł, a potem podjechał jeszcze pod autobus swojej ekipy. Nie wyglądał jak człowiek, który dopiero co potwornie się poobijał i tylko cudem uniknął poważnych obrażeń. W internecie zaczęto go nawet zestawiać z turlającym się po byle kopnięciu Neymarem, pokazując różnicę między gwiazdą piłki nożnej i kolarstwa.

Już na mecie Gilbert mówił dziennikarzom belgijskiego serwisu Sporza.be, że choć spadł na kamienie z wysokości około czterech metrów, to nie było tak źle. - Gdy zszokowany leżałem tam na dole, pomyślałem: "połamałem wszystko". Na początku bałem się ruszyć. Na szczęście pomoc przybyła dość szybko. Jestem bardzo obolały, moje kolano jest strasznie poobijane, ale chyba niczego nie złamałem - mówił.

Z czasem adrenalina przestała tłumić ból, a Gilbert przestał być supermanem, na którym upadek z czterech metrów na twarde skały nie robi żadnego wrażenia. Ujawniła się rzeczywista skala obrażeń, a do mistrza świata z 2012 roku zaczęło docierać, przez co przeszedł. - Właśnie zobaczyłem zdjęcia. To było straszne, miałem szczęście - powiedział pod autobusem drużyny, by po chwili się rozpłakać i schować w pojeździe przed dziennikarzami. Pewnie uświadomił sobie, że wypadek mógł się dla niego skończyć naprawdę źle, może nawet tragicznie.

fot: hln.be
fot: hln.be

Lekarz Quick-Step Floors Toon Cruyts myślał, że zabiera Gilberta do ciężarówki medycznej tylko na zszycie ran. Szybko okazało się jednak, że sytuacja jest poważniejsza. Do wozu kolarz wszedł jeszcze o własnych siłach, ale gdy z niech wychodził, w pokonaniu kilku stopni musiały mu już asystować dwie osoby.

- To cud, że Philippe dojechał do mety. W czasie jazdy było jeszcze znośnie, jednak kiedy położył się w ciężarówce, kolano mocno spuchło. Ucierpiały też mięśnie i ścięgna. Philippe to twardy gość, ale ten Tour już się dla niego skończył - wyjaśnił Cruyts.

Badania przeprowadzone we wtorek wieczorem w szpitalu w Tuluzie wykazały złamanie rzepki w lewym kolanie, a to oznacza dla 36-letniego zawodnika kilka tygodni przerwy. - Nie tak chciałem zakończyć Tour, opuszczanie go w ten sposób jest dla mnie bolesne - powiedział Gilbert dzień po wypadku, w komunikacie prasowym wydanym przez zespół.

Na swoim profilu na Facebooku utytułowany Belg podziękował za wielkie wsparcie, jakie otrzymał po wypadku, powiedział, że musi trzymać się z dala od roweru przez 4-5 tygodni, a niedługo później zamieścił zdjęcie, które wiele mówi o bólu, z jakim musiał się zmagać. "Gdy masz złamaną rzepkę i decydujesz się jechać dalej przez kolejne 60 kilometrów" - podpisał fotografię spuchniętego jak bania kolana.

Kiedy Gilbert szlochał pod drzwiami autobusu swojej drużyny, być wspominał w myślach Fabio Casartellego. 23 lata wcześniej, 18 lipca 1995 roku, Włoch zginął na trasie 15. etapu "Wielkiej Pętli", właśnie na Col de Portet d'Aspet.

25-letni wówczas Casartelli ścigał się dla zespołu Motorola. Razem z Lance'em Armstrongiem, który nie był jeszcze ani wielkim kolarzem, ani wielkim oszustem. Włoch jechał w Tour de France 1995 jako aktualny mistrz olimpijski w wyścigu ze startu wspólnego - złoto wywalczył w Barcelonie. W 1994 roku wyścigu nie ukończył, rok później przystępował do niego po długiej przerwie spowodowanej operacją kolana.

Na 34. kilometrze piętnastego, pirenejskiego etapu z Saint Girons do Cauterets, kolarz grupy Motorola brał udział w kraksie na Col de Portet d'Aspet - gdy na szybkim zjeździe przewróciło się przed nim kilku zawodników, on również poleciał na ziemię i ześlizgnął się w stronę betonowych słupów ustawionych po to, by zapobiegać staczaniu się samochodów do wąwozu. Casartelli miał ogromnego pecha. Inni poszkodowani ranili sobie o takie bloki ręce i nogi, on uderzył w jeden z nich głową. Ponieważ nie miał na głowie kasku, wtedy ich zakładanie nie było jeszcze obowiązkowe, doznał poważnych obrażeń głowy.

Na miejscu zdarzenia bardzo szybko pojawił się śmigłowiec, który zabrał nieprzytomnego kolarza do szpitala w Tarbes. Casartelli nie przeżył jednak transportu. Ratownicy medyczni mówili potem, że w czasie krótkiej podróży serce kolarza zatrzymywało się trzykrotnie.

Dzień po tragedii peleton postanowił się nie ścigać, z szacunku do zmarłego kolegi. Jako pierwszych wpuszczono na metę etapu zawodników Motoroli, a zwycięzcą został Andrea Peron, kolega Casartellego z pokoju.

Michel Disteldorf, francuski lekarz, który badał ciało Casartellego, zdradził, że w wyniku uderzenia doszło do kilku pęknięć czaszki, a te spowodowały krwawienie z nosa, uszu i ust. Czy młody Włoch przeżyłby, gdyby jechał w kasku? Główny lekarz Tour de France 1995 Gerald Porte uznał taką dyskusję za bezcelową, ponieważ uderzenie nastąpiło w miejscu, którego kask i tak nie chroni. Disteldorf był jednak innego zdania - według niego kask "mógłby zapobiec niektórym obrażeniom".

Włoch zwykle jeździł w twardym kasku, dlaczego zatem tego dnia postanowił go nie zakładać? Zdaniem fachowców powody mogły być dwa. Pierwszy to bardzo wysoka temperatura, panująca wówczas w Pirenejach - przy upalnej pogodzie tylko około 5 procent zawodników decydowało się na twarde kaski. Drugi - niewielkie ryzyko. Na etapie był tylko jeden krótki zjazd, a po nim długa wspinaczka na Col de Mente. Casartelli mógł pomyśleć, że nie warto męczyć się przez cały etap w twardym kasku, skoro tak naprawdę będzie on potrzebny tylko przez kilka minut.

Międzynarodowa Unia Kolarska próbowała wprowadzić obowiązek noszenia kasków w 1991 roku, wówczas zaprotestowali jednak sami kolarze. Twierdzili, że kaski zwiększają ryzyko udaru cieplnego, ponieważ ciepło w bardzo dużym stopniu uchodzi z organizmu przez głowę. Naukowcy udowodnili jednak, że o ile przy niskiej temperaturze tak właśnie się dzieje, przy wysokiej organizm wyprowadza ciepło na zewnątrz równomiernie przez wszystkie części ciała.

UCI zrezygnowało z przeforsowaniu przepisu, a po wypadku Casartellego nie podjęło kolejnej próby. Twarde kaski stały się obowiązkowe dopiero w 2003 roku. Nakaz ich zakładania wprowadzono po śmierci Kazacha Andreja Kiwilewa na drugim etapie wyścigu Paryż - Nicea, któremu kask prawdopodobnie ocaliłby życie.
Casartelli był trzecią i jak na razie ostantnią śmiertelną ofiarą Touru. W pobliżu miejsca wypadku postawiono mu pomnik, na którym widnieją trzy daty - jego urodzin, śmierci i triumfu w Igrzyskach Olimpijskich.

W dniu wypadku Gilberta holenderska telewizja NOS opublikowała zdjęcia ze spotkania rodziców Casartellego, Sergio i Rosa, z młodym kolarzem Quick-Step Floors Fabio Jakobsenem, właśnie przy pomniku upamiętniającym tragicznie zmarłego kolarza. Jakobsen urodził się rok po tragicznej śmierci włoskiego zawodnika, imię dostał właśnie po nim.

22-letni Holender przyznał, że spotkanie przy monumencie zrobiło na nim wrażenie. - Zwłaszcza, że Phil właśnie miał wypadek. Mama Fabia stała tam ze łzami w oczach. Dla mnie też to były trudne chwile, miałem gęsią skórkę. Zdałem sobie sprawę, że powinniśmy się cieszyć, że możemy tam być - powiedział Jakobsen.

Źródło artykułu: