Magic Johnson - po prostu showtime cz. I

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Gdy Magic Johnson był jeszcze dzieckiem, nie istniało coś takiego jak kablówka, więc telewizja transmitowała zaledwie jedno spotkanie NBA tygodniowo. Wraz z ojcem młodzieniec najbardziej podziwiał Wilta Chamberlaina, ale wrażenie wywarły na nim również umiejętności graczy takich jak Kareem Abdul-Jabbar, Oscar Robertson, Bill Russell, John Havlicek, Elgin Baylor oraz Jerry West. - W trakcie oglądania tata tłumaczył mi na czym polega pick-and-roll oraz wyjaśniał strategie defensywne - mówi późniejszy as ligi zawodowej. - Gdy mecz dobiegał końca, zazwyczaj zasypiał na kanapie. Chłopak z Lansing podpatrzone na srebrnym ekranie zagrania uwielbiał ćwiczyć na pobliskim boisku szkolnym. Od czasu do czasu, gdy akurat miał wolne w fabryce, Earvin senior dołączał do niego. - Graliśmy jeden na jednego, a on zawsze mnie pokonywał - kontynuuje. - Był naprawdę dobry, ale i brutalny. Czasami jedną ręką mnie przytrzymywał, a drugą rzucał do kosza. Szturchał mnie w żebra i popychał. Wściekałem się, ale on mówił: "nie było faulu". Strasznie mnie to frustrowało. Ojciec Magica miał jednak w tym wszystkim swój cel. Chciał pokazać synowi, że ten powinien grać bez względu na wszystko, bo w prawdziwym meczu sędzia nie dostrzega wszystkich nieprzepisowych zagrań. Uczył go wielu rodzajów rzutów i pokazywał jak wykonać próbę pomimo nieczystej gry przeciwnika. Zaszczepił w nim przekonanie, że na boisku najważniejsza jest wszechstronność oraz spryt.

Christine wstawała o 6:30, żeby obudzić dzieciaki do szkoły. Łóżko Magica było już zazwyczaj puste. Chłopak zrywał się skoro świt, brał pod pachę piłkę i biegł na szkolne boisko, żeby jeszcze porzucać do kosza przed lekcjami. - To było całe jego życie - opowiada Pearl. - Tak jak ojciec ciężko pracował w fabryce, tak ja starałem się to robić na boisku - dodaje Earvin junior. - Zawsze jednak szukałem w tym wszystkim zabawy. Kiedy byłem sam, rozgrywałem na całym placu wymyślone mecze pomiędzy Filadelfią a Detroit. Sprowadzało się to zazwyczaj do wydumanej konfrontacji moich dwóch ulubionych zawodników: Wilta Chamberlaina i Dave'a Binga. Pełniłem wtedy też rolę komentatora i dokładnie opisywałem wszystkie wydarzenia. Młody Johnson podziwiał również Marquesa Haynesa - znakomitego dryblera, występującego w Harlem Globetrotters oraz Harlem Magicans. Chcąc mu dorównać, zabierał ze sobą piłkę do koszykówki dosłownie wszędzie - nawet do sklepu. Pogoda musiała być naprawdę fatalna, żeby powstrzymać go przed treningiem, a niestraszny był mu nawet śnieg. Gdy deszcz lał jak z cebra, zwijał w kłębek skarpetki ojca, malował okrąg na ścianie i godzinami w niego celował.

W domu Johnsonów wiele mówiło się na temat religii. Do pewnego czasu wszyscy byli baptystami, jednak gdy Magic skończył dziesięć lat, za namową pewnej kobiety Christine przeniosła się do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Pragnęła, żeby cała rodzina podążyła jej śladem, ale Earvin senior był nieugięty. Początkowo jednak wszystkie dzieci musiały słuchać matki. - Nienawidziłem tego - wspomina Johnson junior. - Mecze ligi podwórkowej były w soboty i nagle nie mogłem w nich grać. Skończyło się oglądanie telewizji od piątkowego zachodu słońca do sobotniej nocy, a w sobotę samochodem można było jechać tylko do kościoła. Mogliśmy słuchać jedynie chrześcijańskiej muzyki. Zrozpaczony chłopak poszedł w końcu poskarżyć się tacie, gdyż w jednej chwili runął cały jego dotychczasowy świat. Christine natomiast stawała się coraz bardziej ortodoksyjna, przestała gotować w soboty oraz serwować wieprzowinę. Ojciec Magica uwielbiał szynkę i kiełbaski, więc z biegiem czasu atmosfera stała się bardzo gęsta. Miłość jednak zwyciężyła i Christine oraz Earvin senior szybko znaleźli kompromis. Dziewczynki pozostały adwentystkami, a chłopcy mogli wrócić do starych przyzwyczajeń.

Choć Magic lwią część dzieciństwa spędził na podwórku, jego mama zawsze miała na niego oko. Chłopak za każdym razem musiał informować rodzicielkę, gdzie wychodzi. - Daj spokój, mamo - mawiał. - Przecież wiesz, że jeśli nie ma mnie w domu, to na pewno jestem na boisku. Kobiecie to jednak nie wystarczało. Ufała synowi, lecz była ostrożna i nie chciała, żeby stała mu się jakaś krzywda. Przy Main Street jeśli chciałeś być traktowany jak poważny zawodnik, musiałeś mieć na nogach legendarne trampki Chucka Taylora. Johnson nosił takie w kolorze czerwonym. Mecze pomiędzy podwórkowymi drużynami rozgrywane były do 15 punktów, a każdy celny rzut do kosza liczono za jedno "oczko". Wygrany team zostawał na boisku, a na swoją kolej zazwyczaj czekało kilka zespołów. - Ja do swojej drużyny nie zawsze wybierałem najlepszych zawodników - opowiada Earvin junior. - Oni często lubili się popisywać, a ja wolałem dzieciaki, które ciężko pracowały na zwycięstwo. W ten sposób czasem przez cały dzień plac był nasz. Najlepsze mecze rozgrywano w letnie wieczory, kiedy starsi chłopcy podjeżdżali samochodami i oświetlali boisko.
fot. Steve Lipofsky fot. Steve Lipofsky
Magic rozmawiał z ojcem głównie o koszykówce, ale Earvin senior sporo opowiadał mu również o swojej młodości oraz segregacji rasowej. Ta z biegiem czasu nieco przygasła, lecz czarnoskórzy w wielu miejscach nadal byli traktowani jako ci gorsi. Dla Johnsona juniora szokiem więc było, że jednymi z najważniejszych osób w jego życiu stało się białoskóre małżeństwo Dartów. Gdy Magic chodził do piątej klasy, Greta była jego nauczycielką, u której mógł liczyć na szczególne względy. Zawsze uśmiechnięty, świetny sportowiec i niezły uczeń, do tego najwyższy w klasie, cieszył się wśród kolegów posłuchem. Wobec tego od czasu do czasu pomagał kobiecie w trakcie lekcji uciszyć rozbrykanych kompanów. Pewnego dnia szóstoklasiści utworzyli własną drużynę koszykówki. O rok młodsi chłopcy pękali z zazdrości i również chcieli mieć swój team. Poszli poprosić dyrektora o zgodę, a ten nie miał nic przeciwko. - Z sali gimnastycznej możecie jednak korzystać jedynie pod opieką kogoś dorosłego - dodał. Młodzieńcy od razu pobiegli do pani Dart. - Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić - odpowiedziała nauczycielka. - A Pani mąż? - zapytał jeden z dzieciaków. Jim się zgodził. Nikt jednak nie miał pojęcia, że w licealnych czasach był całkiem niezłym zawodnikiem, a później grał nawet w lokalnej lidze. Jak się okazało, fakt ten miał kolosalne znaczenie, jeśli chodzi o dalsze losy Magica Johnsona.

Koniec części pierwszej. Kolejna już w najbliższy piątek.

Specjalne podziękowania dla Steve'a Lipofsky'ego, oficjalnego fotografa Boston Celtics w latach 1981-2003 oraz twórcy serwisu Basketballphoto.com, za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w artykule.

Bibliografia: Earvin Magic Johnson with William Novak - My Life, Sports Illustrated, Los Angeles Times.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×