Małe gwiazdy NBA - podbili ligę mimo wzrostu Napoleona

Maciej Kwiatkowski
Maciej Kwiatkowski
Sputnik Webb

Akcje Anthony'ego Jerome'a "Spudda" Webba mogliśmy oglądać tylko na starych kasetach VHS i obecnie możemy to robić na YouTube. Były i są to zwykle highlighty z jego pamiętnych udziałów w Konkursie Wsadów NBA. To wsady były jego znakiem rozpoznawczym. Mierzący 170 cm Webb dziś pamiętany jest głównie z tego faktu, bo koszykarzem było dużo gorszym niż Bogues.

Ale Konkurs Wsadów, który wygrał w 1986 roku do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych. Nie były to jeszcze czasy, gdy można było nagrać klip wideo i umieścić go w internecie, dlatego widok mierzącego 170 cm wzrostu sportowca, który wsadza piłkę z góry do kosza był dla kibiców czymś absolutnie wyjątkowym.

A Webb był w tym mistrzem, posiadając wyskok, który zmierzono na 110 cm. Robił obroty w powietrzu o 360 stopni, opuszczał piłkę w locie, to podnosił ją znów do góry, obijał ją o tablicę - po prostu latał. Żadnemu z konkursów nie towarzyszył taki szok po rozstrzygnięciu, jak było to w 1986 roku kiedy pokonał maszynę do wsadów, Dominique'a Wilkinsa.

Webb był trzecim najniższym koszykarzem w historii NBA. Niżsi od niego byli tylko Bogues i mierzący 165 cm Earl Boykins, który był najlepszym strzelcem z nich wszystkich i grał z przerwami do 2012 roku. Większą furorę w NBA zrobił jednak w czasach gry Boykinsa inny skoczek, Nate Robinson - ten, który miał być może największy kompleks Napoleona z nich wszystkich.

Mały Nate

To właśnie Spud Webb w 2006 roku przygotował Nate'a Robinsona do startu w Konkursie Wsadów. Robinson wygrał trzy - w 2006, 2009 i 2010 roku - choć te ostatnie zwycięstwa zbiegły się już z rozczarowaniem jakie stopniowo przynosił sam poziom konkursu.

Robinson nic sobie jednak z tego nie robił. Tym co różniło go od Boguesa, Webba i Isha Smitha były jego nonszalancja i luz - ktoś mógłby nazwać to pozą i gwiazdorstwem. Ale jeśli szukać w NBA następcy Iversona to najbliżej było właśnie mu, chociaż był tylko gorszą podróbką. Nate Robinson posiadał tzw "swag", zanim w ogóle zaczęto używać tego słowa.

Mały Nate początkowo miał być futbolistą i na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Washington był gwiazdą zarówno drużyny futbolowej, jak i koszykarskiej. Jednak zamiast zostać anonimowym obrońcą w futbolu amerykańskim i spędzać całe mecze w kasku, wolał zdobywać punkty na boisku koszykarskim. Rwało go do tego, aby być showmanem i właśnie kimś takim się stał.

W 2005 roku został wybrany w Drafcie NBA przez Phoenix Suns, ale szybko pozyskał go ojciec chrzestny niskich koszykarzy, czyli legendarny Isiah Thomas, który wówczas był menedżerem New York Knicks. Robinson idealnie dopasował się do gry w blasku świateł nowojorskiej Madison Square Garden. Z miejsca stał się gwiazdą. W sezonie 2007/08 zaliczał 12,7 punktów na mecz i w 10 spotkaniach był najlepszym strzelcem Knicks.

Kiedy w lutym 2010 roku pozyskali go Boston Celtics, Robinson miał być jednym z kluczowym rezerwowych w drodze Celtics do mistrzostwa. Swoje wielkie chwile miał w meczu nr 4 Finałów NBA, kiedy razem z Glenem "Big Babym" Davisem poprowadzili Celtics do wyrównania finałowej serii z Los Angeles Lakers. Trzy mecze później to jednak Lakers cieszyli się z tytułu.

Potem Robinson zaliczył epizody w Oklahomie City Thunder i udany sezon 2011/12 w Golden State Warriors, zanim w lipcu 2012 roku podpisał kontrakt z Chicago Bulls. W Chicago skorzystał z kłopotów z kontuzjami Derricka Rose'a i stało się coś w co wielu wcześniej wątpiło - ten niesubordynowany, egoistyczny koszykarz stał się liderem drużyny wyrachowanego trenera Toma Thibodeau. Jego najlepszy moment kariery przypadł na mecz nr 4 pierwszej rundy playoffów przeciwko Brooklyn Nets. Wtedy to w 102 sekundy końcówki czwartej kwarty Robinson rzucił 12 punktów, pomagając Bulls odrobić dwucyfrowe straty. Bulls wygrali tamten mecz po dogrywce, a rzucając 23 punkty w samej czwartej kwarcie Nate'owi zabrakło tylko punktu, żeby wyrównać rekord Jordana.

Dziś Robinson ma dopiero 31 lat, ale obecnie nie ma dla niego miejsca w NBA. Wiosną 2014 roku doznał ciężkiej kontuzji kolana i zbyt szybko próbował wrócić po niej do gry. Przyspieszał rehabilitację - już cztery miesiące po operacji wrzucił do internetu film, by pokazać, że wciąż umie wsadzić piłkę z góry. Zbyt mocno chciał znów wszystkim udowodnić, że mimo 175 cm wzrostu potrafi być koszykarzem NBA z krwi i kości. Ta zapalczywość sprawiła, że niepowodzeniem zakończyły się jego epizody w Los Angeles Clippers i New Orleans Pelicans.

Dla niskich koszykarzy to jednak żadna nowość - zawsze mieli pod górkę.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×