Filip Dylewicz wspomina: Zieliński krzyczał do mnie: "Młody, ile zapłaciłeś sędziom?" (wywiad)

Karol Wasiek
Karol Wasiek
Jaki był Filip Dylewicz w wieku 18 lat?

Może nie byłem bezczelny, ale nie bałem się podejmować odważnych decyzji. Połączenie talentu i pracy przełożyło się na to, że jestem tu gdzie jestem. Ale to też nie było tak, że od razu zacząłem grać. Swoje odsiedziałem na ławce. Potrzebowałem dużo czasu na to, żeby zyskać zaufanie w oczach trenera.

U nas w Polsce jest taka mentalność, że młody gracz jest do wieku 23-25 lat. Jestem tego najlepszym przykładem. Ludzie cały czas mówili: "Dylewicz jest młody i perspektywiczny". Miałem taką przypiętą "łatkę" przez co najmniej 10 lat. I nagle z tego młodego, perspektywicznego stałem się weteranem. Ktoś zapomniał o tym, co było pomiędzy. A to wtedy było to optimum formy i moich możliwości.

Jak do tego doszło, że z Bydgoszczy trafił pan do Sopotu?

Zaczęło się od tego, że zostałem wypatrzony przez przedstawicieli Trefla w trakcie półfinałów mistrzostw Polski juniorów rozgrywanych na terenach SKT w Sopocie. Wtedy reprezentowałem barwy Astorii. Sprowadzenie mnie do Trefla było pomysłem prezesa Wierzbickiego, który budował wtedy w Sopocie młodą drużynę.

Trener Mariusz Karol przyjechał do mojego domu do Bydgoszczy na rozmowę z babcią. Chciał zaprosić na pierwszą konwersację do Sopotu z prezesem Szelągowskim. To było coś wyjątkowego. Mój brat, który pracował wtedy w Citroenie, wziął dostawczaka C15. Wsiadłem "na pakę" i w ciągu dwóch godzin dojechaliśmy do Sopotu.

Jeżdżę niezawodnym "japońcem". Mam nadzieję, że będzie mi jeszcze służył przez kilka dobrych lat. Wyszalałem się już w życiu, jeździłem fajnymi samochodami, ale teraz przyszedł czas na jazdę prawym pasem.


Podobno do Sopotu przyjechał pan z wielką torbą.

Tak. Byłem na tyle rozemocjonowany, że podczas przechodzenia główną ulicą w Sopocie ta torba wypadła mi z rąk i wszystko się wysypało.

Wszedł pan do szatni, w której było sporo wyrazistych postaci: Olszewski, Wilangowski, Czerniak. Były obawy?

Nie przeżyłem tego aż tak bardzo. Wydaje mi się, że to moja dobra cecha. Wielu pewnie zastanawiałoby się, rozmyślało na temat tego zderzenia z wielkimi postaciami i przejścia z juniora do drużyny ekstraklasowej. Robiłem swoje. Przychodziłem na treningi i nie myślałem o tym, że obok są te wielkie postacie. Tak na marginesie - nie wymieniłeś jeszcze jednego zawodnika, który robił wtedy furorę.

Kogo?

Gary'ego Alexandra. On zrobił na mnie ogromne wrażenie. Mało kto o tym wie, ale numer "8" na mojej koszulce jest nawiązaniem właśnie do jego osoby. Nie do Bryanta, ale do latającego Alexandra. Bardzo go lubiłem, mieliśmy świetne relacje. Gdy nadarzyła się taka okazja, to pozwoliłem sobie przywłaszczyć jego numer.

Pamięta pan swoje początki w ekstraklasie?

Bardzo dobrze pamiętam debiutancki ligowy mecz w Pruszkowie, a także pierwsze punkty, które zdobyłem w sparingu ze Śląskiem Wrocław w szkolnej hali w Gdyni. Zaliczyłem je z trójtaktu i Maciej Zieliński zapytał mnie wtedy "Młody, ile zapłaciłeś sędziom?" Mimo że upłynęło już 20 lat, to takie sytuacje siedzą w mojej pamięci.
Łukasz Koszarek i Filip Dylewicz (źródło: 058sport.pl / Newspix.pl) Łukasz Koszarek i Filip Dylewicz (źródło: 058sport.pl / Newspix.pl)
I to właśnie w Pruszkowie, ale w barwach "Old Spice Pruszków", zrobił pan krok w stronę wielkiej koszykówki.

Tak, bo Trefl już wtedy miał dobry zespół. Na mojej pozycji byli doświadczeni zawodnicy: Olszewski, Kukuczka, Alexander, Hlebowicki. Tych minut mi brakowało. Chciałem grać więcej. W ostatnim dniu okienka transferowego spontanicznie wykonałem telefon do prezesa Szelągowskiego z prośbą o wypożyczenie do innego klubu.

Dlaczego spontanicznie?

Bo sytuacja wyglądała dość nietypowa. Nikt mi o tym nie powiedział, nic nie sugerował. Po prostu siedziałem sobie w domu i stwierdziłem, że trzeba coś zmienić, mimo że przecież w Sopocie miałem dobrego warunki do rozwoju.

Siedzenie na ławce pana chyba najbardziej denerwuje?

Tak, bo jestem bardzo ambitnym człowiekiem. Mimo 38 lat nadal nienawidzę siedzieć na ławce. Często trener Kloziński mówi do mnie żartobliwie: "Dylu, muszę cię zmienić, bo wyglądasz już na zmęczonego". A ja z kolei jestem zdenerwowany, bo muszę zejść z parkietu. Uwielbiam być na boisku, grać, rywalizować.

Wracając do Pruszkowa. Wypożyczenie z Prokomu Trefla było chyba strzałem w dziesiątkę.

To był punkt zwrotny. Pokazałem trenerom, że jestem gotowy na grę. Większa liczba minut na parkiecie przełożyła się na większą pewność siebie. Jeśli chodzi o sposób gry to on za wiele się nie zmienił. Ten kilkumiesięczny pobyt w Pruszkowie sprawił, że w Sopocie zauważyli to, że warto na mnie postawić w większym wymiarze czasowym.

Na kolejnej stronie Filip Dylewicz mówi o tym, który trener zrobił na nim największe wrażenie i relacjach z Tomasem Pacesasem

Czy Filip Dylewicz mógł zrobić większą karierę?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×