Koszykówka. Historie i basket Jerzego Chudeusza. "Jechałem na klinikę mając kilka groszy i namiot."

- Nie było mnie stać, aby pojechać na klinikę. Jechałem do Chorwacji mając kilka groszy i namiot, który rozbijałem niedaleko. Jak była okazja, wkręcałem się "na lewo". Ta chęć pozyskania wiedzy była ogromna - mówi Jerzy Chudeusz, trener Zetkamy.

Pamela Wrona
Pamela Wrona
 Jerzy Chudeusz Materiały prasowe / Fanpage Zetkama Doral Nysa Kłodzko/ fot. Piotr Bidowaniec / Na zdjęciu: Jerzy Chudeusz

Pamela Wrona, WP Sportowe Fakty: Kiedyś chłopcy, którzy dopiero zaczynali interesować się koszykówką inspirowali się Michaelem Jordanem i innymi gwiazdami NBA – a jak było u pana?

Jerzy Chudeusz, trener Zetkamy Doral Nysy Kłodzko: To było tak dawno, że muszę się zastanowić (śmiech). Zacznę od tego, że inspirowałem się moim starszym bratem. Leszek był zawodnikiem, mnie również do tej koszykówki ciągnęło i wiele w tym jego zasługi– i wciągnąłem się tak mocno, że trzyma mnie to już ponad 30 lat.

Kiedyś mieszkałem przy ulicy, gdzie Śląsk Wrocław miał swoją halę sportową. Jako mały chłopiec chodziłem na mecze, obserwowałem Mieczysława Łopatkę, odbywały się tam Europejskie Puchary… To były fajne, ale zupełnie inne czasy, które sprawiły, że zainteresowanie koszykówką było większe. Urodziłem się w 1958 roku. Do tego momentu żeby widzieć coś, co się w ogóle działo w świecie koszykówki, zanim można było oglądać NBA, to była wtedy jeszcze daleka droga. Wówczas trzeba było koncentrować się na te koszykówce, która była po prostu blisko i była bardziej dostępna. To było coś, co się w tamtych czasach pokazało. Poza tym, czymś się trzeba było zająć.

ZOBACZ WIDEO Nie żyje Kobe Bryant. "Odszedł ktoś większy, ktoś kto działał na całe pokolenia i generacje młodych zawodników."

Nie było wielkiej inspiracji, to wszystko przyszło samo. Trudno to sobie uzmysłowić, ale było to w ubiegłym wieku. Przy okazji, zacząłem się zastanawiać, czy nie jestem obecnie najstarszym trenerem? W 1.lidze na pewno, ale czy aby nie jeszcze w ekstraklasie? (śmiech).

Mógł pan obserwować jak zmienia się koszykówka.

Oczywiście, koszykówka zmieniła się bardzo. Myśląc o jakichkolwiek wzorcach, można śledzić NBA, ale moim zdaniem Euroliga jest o wiele ciekawsza dla trenera. Jednak ciężko oglądać NBA. Ja mówię nawet, że to jest trochę inna dyscyplina. Do pewnych rzeczy się oczywiście dąży, patrząc na tych zawodników, na osiągnięcia. Jeśli chodzi o myśl trenerską, ta europejska jest mi bliższa, chociaż filozofia prowadzenia zespołów – zdecydowanie ta amerykańska.

Niedawno oglądałem w telewizji wspominkowe mecze NBA i wydawało mi się, że ta gra jest niezwykle szybka, siłowa, skuteczna, ale patrząc na to co jest teraz, trudno to do siebie porównywać. Atletyzm jest i zawsze był ważny, jednak teraz determinuje całą grę. Szybkość grania, skuteczność, to są rzeczy niesamowite. Ale wszystko się zmienia. Znajdowanie się w dzisiejszych czasach jest fajne, bo wszystko poszło do przodu – możliwości, elektronika. Czasami wracam do starych meczów, staram się coś zastosować, ale myślę, że nawet ciężko jest cokolwiek wyciągnąć. Zmienił się atletyzm, trening, sposoby przygotowań zawodników.

Jestem po wrocławskim AWF, skończyłem studia w 1982 roku. Byłem przygotowywany do pracy ze sportowcami w "szkole radzieckiej" - tak to nazywaliśmy, bo trendy przygotowań i szkolenia były ściągane właśnie ze szkoły radzieckiej. Czy było ciężko? Było bardzo ciężko. Przygotowanie, siłownia, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Teraz są trenerzy personalni, trenerzy od motoryki, są inne środki. Widać to po młodych zawodnikach, jak oni się prezentują. W tej szkole było tak, że jak ktoś przetrwa, to coś osiągnie i zrobi karierę. Cieszę się, bo mam teraz przegląd, widzę to inaczej, ale jest duża przepaść.

Chyba pora kończyć (śmiech). Pewnie wszyscy myślą sobie: "cholera, co ten "Chudy" tutaj jeszcze robi, zabiera pracę młodym". Tak to wyszło. Ze wszystkimi trenerami, z którymi współpracowałem, zawsze starałem się czerpać od nich jak najwięcej, tym samym zależało mi na tym, aby młodzi skorzystali z mojej wiedzy.

Kiedyś na wykładach, na polskich klinikach, byli zagraniczni trenerzy. Ktoś coś mówił – a uważam, że trenerzy są zawsze przez wszystkich oceniani, przez media, kibiców, prezesów – że każdy sam siebie powinien szanować. Na tej konferencji, młody trener wszystko pisał, notował. Prowadził juniorów. Zapisywał czasy biegania na 500 metrów. "Chłopie, po co to piszesz?". Nikogo nie oceniam, to jest tylko przykład brania dosłownie wszystkiego do siebie. Nie każdy wykona w 3 minuty 100 rzutów. Tym bardziej nie da się tego przełożyć pracując z młodzieżą.

Co pana skłoniło, aby pójść w kierunku trenera, a nie zawodnika?

Od początku bardzo mi się ta wizja podobała. Obserwowałem trenerów, wtedy w Śląsku był Pan Stasik - to mi imponowało i mnie wciągnęło, bardziej niż myśl o byciu zawodnikiem. Widziałem, ile ludzi przychodzi na mecze, jaka jest atmosfera, że jest ktoś, kto to wszystko prowadzi i w dużej mierze jest odpowiedzialny. Lubię nad tym panować, lubię adrenalinę, a bycie trenerem mi to dostarcza. Z charakteru, mam też cechy przywódcze, dlatego od początku doskonale się w tym odnajduję.

Gdy prowadziłem pierwszy zespół, miałem wówczas 29 lat. Pamiętam, że nie mogłem spać po nocach, bo targały mną takie emocje. To było coś nie do opisania. Na pierwszą odprawę z seniorami, przygotowywałem się do niej całą noc. Wciągało i wciąga mnie to nadal. Ta adrenalina pojawia się nieustannie przed każdym meczem, jak człowiek przygotowuje się do treningu, do meczu.

Nie można się nudzić (śmiech). Przeszedłem wszystkie etapy – od naboru, do seniorów, krok po kroku mogłem się rozwijać, obserwować i doświadczać. Jak pracowałem z dziećmi, młodzikami czy kadetami, wszystko cały czas się zakręcało, były postępy, chęć czerpania z tego jak najwięcej. To się nie zatrzymuje. Co prawda, miałem przerwę, nawet ostatnio. Ale gdy wróciłem do Kłodzka, nadal to czułem. Owszem, pokazuje się rutyna, są rzeczy, które są powtarzane, ale są takie, które są kanonami, trzeba je powielać. W tym na pewno jest trochę rutyny.

Tak można zdefiniować pasję i szczęście?

Praca od podstaw, od początku trenerskiej kariery sprawiała mi radość. Jest to dla mnie wielkie szczęście.

Wspomniał pan wcześniej o "szkole radzieckiej", obserwacjach. Jak jeszcze wtedy przygotowywał się pan do pracy trenera?

Internet zmienił wszystko. To była rewolucja. W tej chwili doszkalać się jest łatwo. Kiedyś, jak już zresztą wspomniałem, możliwości były ograniczone. Opowiem historię, jak to wyglądało u mnie. Pamiętam, że kiedyś ciekawe kliniki były w Chorwacji. To były kosztowne wyjazdy. Nie było mnie stać, aby pojechać na taką klinikę. Jechałem do Chorwacji mając kilka groszy i namiot, który rozbijałem niedaleko. Czekałem, kręciłem się w pobliżu. Jak była okazja, wkręcałem się "na lewo" w przerwach. Chciałem zobaczyć trenerów, dowiedzieć się czegoś, zobaczyć jak to wszystko wygląda, bo po prostu takich informacji nigdzie wówczas nie było. Ta chęć pozyskania wiedzy była ogromna.

Jak byłem starszy, udało mi się wejść na klinikę, bo wcześniej poznałem trenera Ettore Messinę. Prowadził wykłady, raz do niego podszedłem, zacząłem z nim rozmawiać i razem przeszliśmy przez bramki (śmiech). Takie były historie. Tak jak i teraz są w koszykówce pewne problemy, tak i kiedyś były. Jednak dobrze to wspominam, to było ciekawe doświadczenie.

Pamiętam jeszcze jak graliśmy ze Śląskiem Wrocław w Pucharze Europy. Jechaliśmy na mecz, graliśmy ćwierćfinał z Realem Madryt. Wtedy była era kaset VHS. Chcieliśmy się przygotować na Real, a mecze były nagrywane tylko na takie kasety – i dostaliśmy ją dopiero w dniu meczu z Realem, bo one musiały przebyć długą drogę. Taka właśnie była dostępność. Teraz ten dostęp jest nieporównywalny.

Zawsze sporządzałem notatki, wszystko chłonęło się całym ciałem. Jedno jest pewne: nie wszystko da się przełożyć jeden do jednego - nie powinno robić się kalki tego, co robi ktoś inny. Na klinikach był system obronny, konkretne zestawiania, a nie wszystko można jednak potem przełożyć. Pracowałem z młodzieżą, więc nie wszystko by się sprawdziło. Każdy trener musi stworzyć sobie swój model pracy, coś do czego dąży, coś co chciałby osiągnąć. Zależy od warunków, od tego jakimi zawodnikami się w danej chwili dysponuje, to musi być bardzo elastyczne. Nie można brać wszystkiego, przyjmować, że ktoś gra takim systemem w obronie, to na pewno sprawdzi się i zafunkcjonuje u każdego trenera. Każdy musi mieć swoją koszykówkę, swoją wizję prowadzenia zespołu. Prowadzenie to już zupełnie inna historia. Przekładanie tego jeden do jednego nie jest realne.

Od którego trenera chciał pan najwięcej chłonąć?

Pierwszym moim trenerem, od którego mogłem czerpać wiedzę był Arkadiusz Koniecki, który zaprosił mnie do współpracy. Ale już wtedy zacząłem tworzyć swoją filozofię, swoją koszykówkę.

Jaka jest więc koszykówka Jerzego Chudeusza?

Tych etapów było sporo. Zawsze uważałem, że koszykówka musi być zbilansowana. Oczywiście, można zbudować zespół, który będzie nastawiony stricte na defensywę, o określonych cechach wolicjonalnych, fizyczności i tak dalej. Każdy może preferować odmienny styl. Koszykówka jednak polega na tym, że trzeba i bronić, i atakować. Musi być bilans i równowaga.

Oczywiście, jest jeszcze tradycyjny model. NBA się zupełnie zmieniło. Na przykład na poziomie europejskim, są gracze wyrównani, o podobnych umiejętnościach, jedni kozłują, wysocy rzucają za 3, bronią, atakują. Teraz dysproporcje się zmniejszają, jednak ten podstawowy gracz prowadzący grę, to są zawodnicy mający swoje zdania. Zawsze ważne było dla mnie to, aby każdy miał swoją rolę i był ten podział. Pewnie, że chciałoby się mieć dziesięciu zawodników po dwa metry, można byłoby zrobić rewolucje. Motoryczność, umiejętności, skuteczność – ale to też nie jest takie proste.

Zobacz także: Kobe Bryant - bohater całego pokolenia

Ja ogólnie jestem bardzo dobrym człowiekiem. Nie jestem typem, ani w moim charakterze nie leży agresja. Nie rozliczam zawodników, ale też nie przesadzam z pochwałami. Nigdy nie gnoiłem nikogo, bo czegoś nie zrobił, czy popełnił jakiś błąd. To jest naturalne, że każdy je popełnia. Sam dla siebie jestem bardzo krytyczny, w taki sposób patrzę na moją pracę. W stosunku do graczy, wiem jak to jest. Przez tyle lat pracowałem z różnymi zawodnikami, o różnych psychikach. Wiem na pewno, przynajmniej ja to wiem o sobie, że podchodzę do tego ostrożnie. U mnie zawodnicy nie są specjalnie chwaleni, a przede wszystkim nie są besztani za to co robią. Zdarza się, że coś trzeba powiedzieć, zareagować. Nie jestem specjalnie przywiązany do dyscypliny. Tak jak w amerykańskim stylu. Czytałem Jacksona. Dla mnie jest tak samo ważny dwunasty zawodnik, jak ten pierwszy. Są gracze ważni, jest podział ról i to wychodzi, ale każdy jest dla mnie ważny, bo zespół to zespół. Powtarzam zawsze, że jak wygrywa zespół, tak jak i przegrywa zespół. Nigdy się nie zgodzę na to, że jak zespół przegrywa, ktoś mówi, że nie dostał piłki i tak dalej. Zespół przegrywa, jest odpowiedzialność zbiorowa. Ja jako trener też w tym jestem, to musi być rozłożone. Taka jest moja filozofia.

Mamy 2020 rok. Jakby mógł pan cofnąć się do swoich początków, co by pan sobie powiedział?

Pracowałem najpierw w szkole. Pierwsza grupa naborowa jaką prowadziłem mi się rozpadła. Uczelnia przygotowywała do wielu rzeczy, ale nie przygotowywała do innych. Miałem swoje wzorce, moim promotorem był Andrzej Kuchar, były trener reprezentacji Polski. Mimo wszystko, brakowało przygotowania do realiów życia codziennego. To było duże zderzenie, wiele trzeba było się nauczyć, zaprawić się w boju, kształtować i zdobywać swoje doświadczenie.

Wówczas w poprzednim sezonie i następnym, dużo rozmyślałem o tym co było, co bym chciał poprawić. W tym momencie trudno jest wprowadzić jakieś diametralne zmiany, czekam na obronę i znajduję swój sposób bronienia, chociaż są trenerzy, którzy się tego trzymają. Powtarzam zawsze, że jeśli zmienia się zespół i się go buduje, albo się bierze go takim jakim jest, to wszystko to proces.

Mnie zawsze bardzo dziwiło i irytowało, że są kluby, które robią bardzo dużo zmian. Kiedyś tak nie było, że co sezon nowy trener, nowi zawodnicy, do tego zmiany w trakcie sezonu. Takie czasy i pewnie to już się nie zmieni. Niemniej jednak, to nie pozwalało na to, aby trener mógł się rozwijać, a przecież wtedy zespół nie rozwija się razem z nim.

Tak jest na całym świecie, chociaż wiele klubów stara się utrzymywać kręgosłup zespołu, nic nie dzieje się z miesiąca na miesiąc, to już jest jakiś proces. To jest oczywiście łatwiejsze. Każdy trener, który bierze jakiś zespół wie, że kiedyś zostanie zwolniony (śmiech). Wydaje się to śmieszne, ale tak po prostu jest. Często jest tak, że nie podpasujesz do danego schematu, do drużyny i odwrotnie, nie pozwalało to na zrealizowanie tego, co miało się w planie. Trudno. To jest ciężki kawałek chleba. Kiedyś bardzo takie rzeczy przeżywałem, później nabrałem dystansu, ale to przyszło z czasem – na pewno powiedziałbym sobie, żebym nie brał tego tak bardzo do siebie.

Teraz, w zespole, który prowadzę, nieustannie staram się coś wprowadzać, udoskonalać, spróbować rozwiązać na swój sposób. Oglądam bardzo wiele meczów, obserwuję, wszystko analizuje. Na wszystko pracuje się małymi kroczkami, to musi po prostu ewoluować i moim zdaniem to jest kluczowe. Jeżeli takiego procesu nie ma, wtedy są to nieudane sezony.

Wracając do pytania, jaką dałbym sobie radę? Uważam, że zawsze wykazywałem się dużą cierpliwością i to było istotne. Cierpliwość jest bardzo ważną rzeczą. Dodam, że to dotyczy również zawodników, nie tylko trenerów. Jeżeli sportowiec nie będzie szukać inspiracji, uczyć się, podglądał innych, nie będzie się rozwijać. Tak samo jest z cierpliwością – i nie mam na myśli tylko trenerów i sportowców, ale również działaczy w klubach. To trzeba zapamiętać.

Wiele to kwestia charakteru. Ja nie będę nigdy typem "furioso" (śmiech). To nie leży w moim charakterze. Na pewno o tym, mógłbym powiedzieć sobie z przeszłości. Trudno też dawać sobie rady po iluś latach, na pewno są rzeczy, które mogłem zrobić lepiej. Z drobiazgów, umiejętność podejmowania lepszych decyzji na boisku, kto za kogo i tak dalej. Doradziłbym sobie jednak, abym podejmował wtedy lepsze decyzje, ale jeżeli chodzi o kluby.

Jakie decyzje nie były trafione?

Miałem dwa kluby, które zgodziłem się poprowadzić, ale nie miało to pozytywnego zakończenia. To mnie wiele nauczyło. Jeżeli dostaje się jakaś propozycję pracy, trzeba ją bardzo dobrze rozważyć. Wszystko działa również na psychikę i przebieg dalszej kariery. Teraz wybrałbym inaczej.

To nie były dobre momenty i wybory. Do tej pory nie rozumiem dlaczego, ale od początku były trudności, nie zostałem dobrze przyjęty przez miasto, kibiców. Budowanie zespołu było udręką i to był bardzo zły czas. To były błędy, z perspektywy czasu oceniam, że nie powinienem przyjąć tych ofert. Każda praca jest oczywiście wielkim wyzwaniem, można się starać, ale czasami nie ma tej chemii. Akurat w mojej sytuacji, było związane to bardziej z samą otoczką niż zespołem. Uważam, że każdy powinien mieć swój komfort pracy, nie powinien ciągle słyszeć "nie". Wtedy pracuje się ciężko. Nie rozumiem, po co bierze się kogoś do współpracy, a potem rzuca mu się kłody pod nogi. To są moje negatywne wspomnienia. Jednak głośno nie będę mówił o jakie kluby konkretnie chodzi.

W pana CV jest wiele klubów, ale jednak to Śląsk Wrocław jest najbliższy panu sercu?

Od zawsze mówię, że Śląsk mam pod skórą. Od małego biegałem tam między nogami, jestem bardzo przywiązany do tego klubu, nie tylko koszykarsko. Odchodziłem, wracałem, odchodziłem – ale zawsze był w sercu. Wszędzie gdzie byłem starałem się robić wszystko najlepiej, ale jeśli po drugiej stronie był WKS, zawsze miałem dodatkową motywację.

Mówił pan o złych wspomnieniach, a jakie ma pan najlepsze ze wszystkich dotychczasowych sezonów?

Jednym z ważniejszych momentów było mistrzostwo Polski, kiedy zacząłem pracę z młodzieżą w Śląsku. Jednak istotne było to, że w tych komunistycznych czasach nie było myślenia, że ważne są sukcesy, zdobywanie medali, tylko przygotowanie i zatrzymanie zawodników, którzy by zasilali ten zespół. Nie było jeszcze tych wszystkich historii z obcokrajowcami. Dla mnie było ważne, że trener Arkadiusz Koniecki, który wówczas przyszedł do Wrocławia, zaprosił mnie do współpracy, ale ja wtedy do pierwszego zespołu przyszedłem ze swoimi pięcioma zawodnikami. To byli chłopcy, którzy zaczęli grać w ekstraklasie, wtedy była to pierwsza liga. To było dla mnie pierwszym, takim dużym sukcesem, ponieważ Ci zawodnicy naprawdę fajnie funkcjonowali. Nizioł, Czerniak, Wierzgacz - to były takie nazwiska. Cieszyłem się, traktowałem jako sukces to, że gracze, których szkoliłem osiągnęli jakiś fajny poziom, grali w reprezentacjach młodzieżowych. Z młodzieżą była fajna praca, ale bardzo pochłaniająca, trzeba zawsze robić coś jeszcze. Aby robić to dobrze i były lepsze efekty cały czas trzeba się doszkalać. A żyć też trzeba.

Dobrze wspominam Puchary Europy, całkiem nieźle nam to szło. Wygraliśmy z Chorwatami, ze Słoweńcami… To były fajne momenty radości, ale nie zdobyliśmy wtedy mistrzostwa Polski. Te puchary były bardzo kosztowne, ale nie w sensie finansowym. To były wyprawy, a wtedy nie było tak łatwo podróżować, tak jak nie było łatwo przygotowywać materiały na scouting. Mimo wszystko, dla mnie to był wspaniały sezon, olbrzymie wyzwanie. Na pewno praca w Śląsku, Euroligowe mecze to był mój najlepszy czas, dobrze się tam czułem. Niedosyt oczywiście pozostał, byłem po tym przybity, ale to jest ten element pracy trenera.

Muli Katzurin był mi bardzo bliski filozofią i sposobem bycia, prowadzenia zespołu, chociaż na meczach potrafił wpaść w szał, że było gorąco (śmiech). Pamiętam sytuacje, jak graliśmy mecz we Wrocławiu w Hali Stulecia, byłem wówczas jego asystentem. Emocje sięgały zenitu, Michał Ignerski miał dwie nieudane akcje. Trener Katzurin wziął czas, po czym chwycił za bidon i oblał go wodą, chcąc ostudzić emocje.

Jakich zawodników spotykał pan na swojej drodze?

Zawodników miałem mnóstwo. Powiem tak. Najfajniejsze jest to, że pracowałem z wieloma zawodnikami i nadal z niektórymi mam kontakt, podchodzą porozmawiać, przywitać się. Dla mnie są to ważne sprawy. Ta współpraca nie była taka, że byłem dobrym wujkiem. Zawsze był szacunek, sympatia, do tego doszedł rozwój i to są fajne rzeczy. Nie istotne w jakim kierunku, ale ten szacunek jest. Byli też i tacy, którzy pewnie mnie mile nie wspominają (śmiech).

Ponad 30 lat pracy – z pewnością ma pan wiele historii.

Tego też było bardzo wiele. Dużo ciekawostek było z obcokrajowcami (śmiech). Miałem kiedyś problem z amerykańskim koszykarzem. Przyjeżdżali różni, ale była zawsze teoria, że jeśli zawodnik sportowo jest na dobrym poziomie, ale trochę się błąka po Europie czy egzotycznych ligach, to musi być konfliktowy. I to się sprawdziło. Czasami jest to wyzwanie – jeśli w końcu znajdzie się jakąś nić porozumienia, to może wystrzelić i stać się objawieniem. Ale jak ktoś jest trudny, to jest po prostu trudny. Miałem z nim taką sytuację ze wspominanym zawodnikiem, młody, dopiero co po NCAA… Z olbrzymim ego. Na przykład gramy mecz, wykonuje jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty i kolejny wariacki rzut, widzę, że wszyscy mają już tego dosyć, więc go ściągnąłem. Po meczu rozmawiamy:
- dlaczego mnie trener zdjął?
- słuchaj, wykonujesz w jednej części meczu kilka rzutów, których nie trafiłeś. W porządku, może się to zdarzyć.
- ale trenerze, ja grałem w NCAA, trener mi kazał rzucać, mówił, że mam być strzelcem, to rzucam.
- posłuchaj, NCAA to NCAA, to już było. Teraz jesteś w naszym zawodowym zespole i tu już tak nie ma. Tam się uczyłeś, wchodziłeś w koszykówkę, a tutaj masz grać, a to w tej chwili nie nadaje się do jakiejkolwiek oceny. Jestem niezadowolony, dlatego cię zmieniłem.

Obraził się, odwrócił na pięcie, powiedział: "no to ja to…" – nie będę kończyć. Oczywiście już następnego dnia się rozstaliśmy, bo takie zachowanie było nie do przyjęcia. To była bardzo negatywna sytuacja.

Owszem, miałem też pozytywne kontakty z graczami, nie tylko z Amerykanami. Pracowałem z bardzo charakternymi zawodnikami. Dlatego tacy są w cenie, bo to zawodnicy z Bałkanów, typowe zakapiory, oczywiście w większości. Miałem kilku takich, z którymi bardzo fajnie układała się nasza współpraca, do momentu, kiedy nie ocenił, że "ktoś tam w innym zespole…". Odpowiadałem zawsze, że przyszedł do zespołu, jest w nim jakiś czas, musi ciągnąć innych i tak dalej. Przytakiwał, chciał być takim mentorem, ale z Polskimi zawodnikami nie do końca to grało. Myślę, że chyba nadal są takie problemy na linii obcokrajowcy – Polacy. W ogólnym rozrachunku, on był w porządku, zresztą później nadal grał w Polsce. Wysoki Chorwat, bardzo pozytywny, komunikatywny, tylko w tamtym sezonie klub nam się walił – on wytrzymał to wszystko do końca.

Amerykanie też byli fajnymi graczami, było wielu takich, z którymi przyjemnie się pracowało. Pamiętam jedną historię, kiedy w Inowrocławiu awansowaliśmy do ekstraklasy, i to z siódmego miejsca. To był rok 2001. Miałem dwóch Amerykanów – jednego takiego doświadczonego, grał w NBA i miał około 39 lat. A drugi, młody, biały, wysoki, pochodził z Teksasu. Przyjechał, pierwsze nasze spotkanie i on zaczyna do mnie mówić… Za cholerę nie rozumiałem. Ale stoi obok ten drugi koszykarz i widząc moją minę, mówi do mnie: "coach, nie przejmuj się. Ja też go nie rozumiem" (śmiech). Mówił po angielsku, ale z racji swojego pochodzenia miał swój slang, zupełnie inaczej brzmiał jego angielski. Chłopak starał się później dogadywać żeby wszyscy go rozumieli i potem było okej. To było niesamowite, bo słyszałem, że to jest coś angielskiego, ale za nic nie mogłem zrozumieć o co mu chodzi.

Inna historia była w Przemyślu. Do śniadania gość chciał kawę. Wiele osób zapewne tego nie pamięta, ale parzoną kawę dostawało się w kubku z takim około dwucentymetrowym kożuchem. Przynieśli mu tę kawę, ten kożuch tak wisi, mówię mu żeby sobie pomieszał, że to osiądzie na dnie. Bardzo mu się chciało pić, ale napój był jeszcze gorący. Wstaje, idzie do kranu dolać sobie zimnej wody. W tamtych czasach, picie wody z kranu było dość ryzykowne i nikt normalny by się tego nie podjął (śmiech). Wszyscy się na niego rzucili żeby go powstrzymać, on oczywiście był bardzo zdziwiony, bo u nich wówczas było inaczej.

Inny Amerykanin po NCAA przyjechał do Przemyśla z lotniska w Warszawie. Czekaliśmy na niego pod halą, bo jechał taksówką. Podjeżdża samochód, otwierają się drzwi, a ze środka taka chmura dymu! Chłopak, który był czarny, wysiadając z samochodu był popielaty, wyskoczył z niego, a w dodatku bardzo kaszlał i się dusił. Pan taksówkarz całą drogę palił papierosy, nie otworzył nawet okna, a on się nie odezwał. Pierwsze wrażenia miał bardzo interesujące (śmiech). Okazał się bardzo fajnym, spokojnym chłopakiem.

Kiedyś miałem zawodnika, który przyleciał samolotem ze Stanów z psem… i zabrał ze sobą budę (śmiech). Takie były kuriozalne historie. Niektórzy przyjeżdżali z wieżami, z całym kinem domowym. A jeden wziął nawet budę dla psa. Pewnie myślał, że będzie miał dom, a realia w Polsce były takie, że dostał mieszkanie w dziesięciopiętrowym budynku (śmiech).

Pamiętam, że wszystkich zawsze zaskakiwało nasza kuchnia, niektórzy na przykład nie jedli konkretnego rodzaju mięsa. Ale bardzo często trzeba było ratować ich z opresji w hipermarkecie (śmiech). Czasami były kłopoty językowe i wynikały bardzo śmieszne sytuacje. Mnie tak naprawdę języka nauczyła koszykówka, dokształcałem się. Ale z niektórymi było trudno się porozumieć. Wszyscy "bali się" zawsze graczy z Nowego Jorku. Bronx i inne tego typu dzielnice, obwieszeni łańcuchami i krzyżami, raperzy – już było wiadomo, że będzie wesoło (śmiech).

Ma pan jakieś swoje powiedzenia, które sprawdzają się w różnych sytuacjach?

Czasami podczas przedmeczowych odpraw opowiadam jakieś sytuacyjne historie lub przytaczam cytaty z przeszłości. Może niektórych to męczy, ale wydaje mi się, że chyba większości to nie przeszkadza. Jestem takim dziadkiem – opowiadaczem (śmiech).

Przejdźmy do obecnego sezonu. Kłodzko pojawia się i znika w pierwszej lidze, a w obecnych rozgrywkach zaskakuje. To, co trener sobie założył, procentuje?

W Kłodzku jestem już drugi sezon. Druga liga, niespodziewany awans, spadek, ponowny awans. Te sezony nie są porównywalne, był inny skład. W tym sezonie została wykonana ciężka praca, żeby w ogóle w tej pierwszej lidze zagrać. Nie da się ukryć, że nasza umowa szkoleniowa ze Śląskiem Wrocław w jakiś sposób pomogła. Wcześniej miałem krótką przerwę, a gdy przyszedłem do Kłodzka, powiedziałem chłopakom od razu jakie są moje oczekiwania, jak chciałbym to ułożyć. "O, przyjechał starszy pan, następny z Wrocławia" – pewnie tak pomyśleli i byli poniekąd sceptycznie nastawieni (śmiech). Ale bardzo szybko wszyscy się dogadaliśmy.

To jest klub, można powiedzieć, rodzinny. Panował tam taki klimat. Chciałem wpasować się w to miejsce ze swoją wizją, trochę nie z wyboru. Zaczęliśmy być elastyczni, zaczęliśmy nadawać na tych samych falach. Ten sezon, jest całkiem niezłym sezonem. U siebie jesteśmy groźni, na wyjeździe już jakbyśmy jechali bez połowy drużyny. Ale niedawno w Wałbrzychu rozegraliśmy kolejny taki mecz, kiedy naprawdę fajnie to wyglądało. Górnik musiał się mocno spinać, byliśmy blisko. Jest postęp i to mnie bardzo cieszy. Mówiłem od początku, że gramy o każdy mecz, nie będziemy patrzeć, czy będziemy się utrzymywać, walczyć o play-offy, czy o coś więcej. Wszyscy mamy przychodzić z chęcią na treningi, wygrywać mecze i patrzeć na najbliższe spotkanie. A jaki będzie efekt? Zobaczymy na koniec sezonu. Wierzę, że w końcu i wygramy na wyjeździe i to wszystko będzie dobrze wyglądało. Pewne rzeczy już nas tak łatwo nie rozbijają.

Proszę mi wierzyć, w Kłodzku przychodzi mniej więcej 300 osób na mecze. Chcą zobaczyć widowisko i nas wspierać, nawet jeżdżą za nami. A my po to to robimy, aby tych ludzi zachęcić, chcemy żeby byli zadowoleni, zwłaszcza, że miasto i klub wykonało dużo pracy, aby Kłodzko znalazło się ponownie na koszykarskiej pierwszoligowej mapie. Myślę, że jakoś się odwdzięczamy. Mamy warunki jakie mamy, ale potrafiłem wkręcić się w przerwie na klinikę, to i jestem w stanie przystosować się do każdych warunków. Myślę, że nawet na pustyni bym sobie poradził (śmiech).

Nie czuje się pan zmęczony?

Patrzę bardzo realnie na wszystko. Jest już ileś lat tego fachu. Na pewno jestem zmęczony, ale to mnie nakręca. Można powiedzieć, że jestem takim wampirem, bo czerpię od nich energię. Cieszę się, że mogę z nimi pracować. Dzięki temu sam czuję się młodziej. To są chłopacy, którzy oprócz koszykówki mają normalną pracę. Do tego, niektórzy, razem ze mną, dojeżdżają z Wrocławia, po 3-4 razy w tygodniu. Bardzo mnie to męczy. Czasami sobie marudzimy, ale jest fajnie (śmiech).

Jaka jest specyfika tego zespołu?

Jak wspomniałem, są zawodnicy, którzy poza koszykówką mają inną pracę, a mimo tego są zawsze zaangażowani na 100%. Niedawno jeden zawodnik do Wałbrzycha dojechał prosto po pracy, a koledzy wzięli mu wcześniej torbę do autobusu. Tacy zawodnicy przychodzą na trening, wcześniej byli w pracy i nadal ciężko pracują. Czego mogę od nich więcej oczekiwać? Mamy też gracza, który pracuje w szkole, a sam wiem, że nie jest to łatwe. Idzie jeszcze na trening, a w międzyczasie prowadzi grupy młodzieżowe, zresztą jest ojcem dwójki dzieci. Kolejny zarywa nocki, dlatego ja ich wszystkich bardzo szanuję. Prowadzenie takiego zespołu jest bardzo specyficzne. Niektórzy młodzi studiują, a na to też trzeba patrzeć i bardzo często uwzględniać. Niewiele razy jest tak, że jest nas dwunastu czy jedenastu w składzie.

Czy wieku niespełna 62 lat, ma pan jeszcze jakieś małe marzenie?

Oczywiście, że mam marzenia, każdy je ma. Każdy chce by mistrzem świata, ale trzeba patrzeć na wszystko z trzeźwą głową, twardo stąpać po ziemi i niczego sobie nie stawiać. Nie walczę już o coś, nie muszę nic udowadniać. Po prostu jestem w Kłodzku, identyfikuje się z tym miejscem.

Życie mnie nauczyło, że planowanie czegoś w tym zawodzie dalej niż na najbliższe dwa tygodnie, nie ma sensu i to jest już dużo. Nie mam żadnych dalekosiężnych planów. Cieszę się koszykówką.

Zobacz także: Koszykówka 3x3. Podsumowanie turnieju w Petersburgu. Głos mają Maciej Adamkiewicz i Piotr Renkiel

Czy Zetkama Doral Nysa Kłodzko utrzyma się w 1.lidze?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×