Jakob Ingebrigtsen miał spory niedosyt po finałach biegu na 1500 metrów mistrzostw świata w Eugene i Budapeszcie. Liczył na to, że podczas igrzysk olimpijskich 2024 zdoła się odegrać i zdobędzie złoty medal. W końcu obrońca tytułu z Tokio był faworytem do końcowego triumfu.
Norweg nie musiał się nawet wysilać, by znaleźć się w finale. W nim z kolei postanowił dyktować tempo, które było naprawdę mordercze. Jednak czołówka, która miała razem z nim walczyć o medale, nie odstawała, a nawet korzystała.
Ostatecznie okazało się, że Ingebrigtsen przygotował tylko rywali do walki o końcowy triumf. Sam nie wytrzymał narzuconego przez siebie tempa i nie dość, że pozbawił się złotego medalu, to jeszcze nie zdobył żadnego.
Wszystko zaczęło się od jego błędu, kiedy to odsunął się od krawężnika i otworzył drogę dla Amerykanina Cole'a Hockera. To właśnie on jako pierwszy przekroczył linię mety, ustanawiając przy okazji rekord olimpijski z uwagi na czas 3:27,65.
Tym sposobem reprezentant USA osiągnął życiowy wynik, do którego sporą cegiełkę dołożył Ingebrigtsen. Miał on też wpływ na to, że "życiówkami" popisali się srebrny medalista Brytyjczyk Josh Kerr (3:27,29) oraz brązowy Amerykanin Yared Nuguse (3:27,80). Norwegowi czas 3:28,24 dał czwartą lokatę.
Przeczytaj także:
Prezes PKOl chciał zabłysnąć, a może zaszkodzić polskim siatkarzom
Aleksander Kwaśniewski: Reakcja telewizji była przesadzona i niepotrzebna
ZOBACZ WIDEO: "Prosto z Igrzysk". Bohater w meczu ze Słowenią? Padło jedno nazwisko