Nowy rekord życiowy i złoto Halowych Mistrzostw Polski. Kilka miesięcy później nowy rekord życiowy na stadionie, udział w mistrzostwach Europy i czwarte w karierze igrzyska olimpijskie. A wszystko przy poważnych problemach z kontuzjami.
Marika Popowicz-Drapała skończyła w tym roku 36 lat, jest już zawodniczką kategorii Masters, jednak energii mogliby jej pozazdrościć najmłodsi reprezentanci Polski.
Przez lata gwiazda polskiego sprintu na dystansie 400 metrów zdradza, z czym musiała się mierzyć i zapowiada, co planuje na przyszły rok.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Ależ to był strzał! Można oglądać i oglądać
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty: Tęskniła pani za powrotem do treningów?
Marika Popowicz-Drapała: Po tegorocznym, trudnym sezonie, byłam bardzo zmęczona, więc wręcz pragnęłam odpoczynku. Pojawiło się sporo problemów ze zdrowiem, dlatego poświęciłam ostatnie tygodnie na pełny odpoczynek i spędzanie czasu z synem. Wiadomo, jak wygląda życie sportowca - przez ciągłe wyjazdy syn trochę ucierpiał, więc teraz chciałam skupić się na nim.
Na początku więc nie tęskniłam za treningami, ale my jesteśmy uzależnieni od ruchu, po pewnym czasie już pojawiła się myśl o powrocie. Priorytetem było oczywiście zdrowie, chciałam też wrócić będąc głodna treningu. Jestem już w normalnym cyklu, trenuję dwa razy dziennie.
Niedawno ujawniła pani, że problemy ze zdrowiem były naprawdę poważne i ciągnęły się cały sezon. Co to było?
Przez wiele miesięcy balansowałam na granicy i zaciskałam zęby. Tak naprawdę już po sezonie halowym powinnam zrobić sobie przerwę, ale w maju mieliśmy mistrzostwa świata sztafet na Bahamach, które były jednocześnie kwalifikacjami olimpijskimi. Podjęłam ryzyko.
Jednak na zgrupowaniu w Miami, dwa tygodnie przed startem, naderwałam mięsień skośny brzucha. Objawy były bardzo ciężkie, nie mogłam nawet kaszleć, podejrzewano nawet pęknięcie żeber. Walczyłam i ostatecznie udało się wystartować i wywalczyć awans na igrzyska.
Po powrocie znowu nie miałam wyboru, kolejny raz wolne nie wchodziło w grę, bo trzeba było walczyć o kwalifikację na mistrzostwa Europy w Rzymie, z kolei niedługo po nich igrzyska w Paryżu. Zaciskałam zęby do końca, jednak tam po biegu eliminacyjnym sztafety mieszanej 4x400 metrów poczułam, że coś złego wydarzyło się z moim ścięgnem Achillesa.
Było to naderwanie, ale nie było ryzyka zerwania, więc walczyliśmy do ostatniego momentu. Miałam jednak na sobie odpowiedzialność za całą drużynę, nigdy bym nie przełożyła swojego interesu nad dobro sztafety. Dlatego musiałam zrezygnować.
Do zmiany w składzie doszło niemal w ostatniej chwili, na kilkanaście minut przed startem. Nie wystąpiła pani w wymarzonym finale olimpijskim (Polska zajęła w nim 7. miejsce - przyp. red).
Z trenerami myśleliśmy już wtedy o eliminacjach sztafety damskiej, która była priorytetem. Wiedzieliśmy, że tam trzeba być na 100 procent gotowym. Dlatego za mnie weszła cudowna dziewczyna w dobrej formie, czyli Alicja Wrona-Kutrzepa. Cieszyłam się, że będzie miała okazję się pokazać.
Podczas igrzysk w Paryżu nie brakowało narzekań na warunki w wiosce olimpijskiej, a to brak klimatyzatorów, a to za krótkie łóżka. Jak pani do tego podchodzi?
Igrzyska to specyficzna impreza i im wcześniej się to zrozumie, tym łatwiej to znieść. Jestem osobą, która mało narzeka, stara się nie denerwować rzeczami, na które nie mam wpływu. Dla mnie były to też już czwarte igrzyska, wiedziałam, czego się spodziewać. Czyli, że są tutaj tysiące sportowców, że nie wszyscy zmieszczą się na stołówce, że trzeba postać w kolejce, wybierać odpowiednie godziny, kombinować. I że wygrywa ten, kto potrafi zachować spokój.
Zdarzyło się, że po złotym medalu Letsile Tebogo na 200 metrów, ich pochód zwycięstwa przechodził obok nas i zatrzymał się akurat pod naszymi oknami. Już mocno po godz. 22 mieliśmy na chodniku włączonego boom-boxa i imprezę. Pobudka o 5:30, a tu nie można spać. Napisaliśmy jednak do naszej misji olimpijskiej, ktoś zszedł na dół, poprosił o przeniesienie się kilkadziesiąt metrów dalej i nie było z tym problemu. Trzeba wszystkich zrozumieć.
Jedynym problemem był brak klimatyzatora, ale mówiliśmy o tym głośno i wszystko zostało zorganizowane. Nie mieliśmy możliwości, żeby narzekać.
Kończący kadencję prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Henryk Olszewski powiedział, że słabe wyniki w Paryżu były efektem, cytuję: "zbytniego dobrobytu zawodników, którzy mieli wymarzone warunki przygotowań w najlepszych ośrodkach, jeździli gdzie chcieli, robili co chcieli".
Odniosę się do tego może pewną metaforą - gdy urodziłam dziecko, słyszałam podszepty, że tak, teraz to macie wszystko, pampersy, mleko modyfikowane i tak dalej. Odpowiadałam: tak, takie są czasy i trzeba z tego korzystać. Takie jest też moje zdanie dotyczące zmian w sporcie. Nie tylko my, ale kraje na całym świecie idą do przodu, wszyscy się rozwijają. Oczywiście, popełniono błędy, może ktoś miał czegoś za dużo, a ktoś inny za mało. Nie uciekamy od odpowiedzialności.
Dużo przeżyłam w swojej karierze i jestem przekonana, że trzeba korzystać z możliwości, choćby technologicznych. Jeśli tak nie będzie, to dopiero wtedy zostaniemy w tyle. Świat sprintu opiera się na bieganiu w ciepłym miejscu, jeśli wyślą nas na Sybir, to niewiele osiągniemy. Oczywiście, że zdarzają się przypadki, gdy sukces rodzi się w bólach, zgadzam się też, że trudne czasy tworzą twardych ludzi, ale wiem na pewno, że nie możemy zostawać w tyle. Wierzę, że porażka z Paryża nie pójdzie na marne.
A jak zmieniły się kwestie warunków przygotowań na przestrzeni lat? Kiedyś Monika Pyrek powiedziała mi, że gdyby miała puścić swoje dziecko na trening w takich warunkach, jakie miała, to by się nie zgodziła.
Nie wiem, czy bym nie puściła, ale na pewno dwa razy bym się zastanowiła! Lubimy robić z siebie ludzi umęczonych, narzekać, ale powtarzam nawet u siebie w klubie: jeśli dzieci jeżdżą na wakacje na Dominikanę, to nie możemy ich puścić na obóz do przysłowiowej Koziej Wólki bez ciepłej wody!
Pewna higiena pracy musi zostać zachowana. Gdy dostanę pokój bez ogrzewania, a za oknem będę miała widok na ścianę, to nie wiem, czy mnie to zahartuje. Wiem natomiast, że gdy będę trenować w ciepłym miejscu, to chce mi się biegać dwa razy bardziej. Wiem, że survivale są teraz modne, ale w zawodowym sporcie nie tędy droga.
A polska lekkoatletyka ma problem z dopływem młodych ludzi?
Mam okazję pracować z dziećmi, odwiedzać szkoły i wiem, że jeżeli dzieciom da się palec, to wezmą całą rękę. Mamy teraz mnóstwo możliwości i rodzic po prostu nie wie, na co się zdecydować. Sama widzę, ile mogę dać swojemu synowi i na wszystko brakuje dni w tygodniu. Nie uważam, że nie mamy młodzieży, tylko że bardzo często ona ucieka w inne sporty. Wyrywamy sobie te talenty z innymi dyscyplinami. Potrzeba, żeby te dzieci zainteresować lekkoatletyką, choć i w tym temacie jest coraz lepiej, pojawiły się programy i idzie to w dobrą stronę.
Przed nami dość specyficzny sezon halowy, zarówno z mistrzostwami Europy i mistrzostwami świata. Planuje pani w ogóle starty pod dachem?
Wstępnie tak, bo uwielbiam hale, jednak decydujące będzie moje zdrowie i czy się wyrobię z formą. Na te pytania jeszcze nie znam odpowiedzi. Na pewno jednak tych startów nie będzie dużo, mam pewne braki i może zjawię się tylko na mistrzostwach Polski?
Celem numer jeden jest teraz to, żeby bawić się sportem. Mijający rok był pełen presji, a chcę mieć wreszcie luźną głowę. Chcę z tego korzystać, bo nie ma się oszukiwać, dla mnie to już ostatni czas kariery.
Ale chyba nie ostatni rok?
Pomidor! Bo miałam już w swojej karierze deklaracje, a później dziennikarze mnie tylko z nich rozliczali. Śmieję się, że meta mnie goni, ale coś nie może dogonić i jej zwiewam. Ale nie będę sztucznie przedłużać kariery, chcę ją zakończyć na swoich warunkach.
Na pewno nie zejdą z bieżni niepokonaną, ale zostanę zapamiętana także z tego, jak skończyłam karierę. Chcę być na topie i mieć poczucie, że nie zmarnowałam czasu.
Rozmawiał: Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty