Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Wróciła pani już z Hiszpanii, gdzie pomogła reprezentacji w wywalczeniu srebrnego medalu podczas drużynowych mistrzostw Europy. Jest pani zadowolona ze startu?
Maria Andrejczyk, medalistka olimpijska w rzucie oszczepem z Tokio: Z jednej strony bardzo się cieszę, bo zależało mi na uzyskaniu wyniku powyżej 60 metrów i dostarczeniu wielu punktów dla reprezentacji. Z drugiej strony wciąż nie ma mowy o przebudzeniu i to nie jest satysfakcjonujący wynik. Dziwię się, bo zupełnie nie czułam tego rzutu. Mam już doświadczenie i wiem, jak przy takich rzutach zachowuje się ciało. Tutaj tego nie było.
Co to znaczy?
Na początku sezonu byłam lekko ogłupiała, bo nie wiedziałam, co się dzieje z moim ciałem. Nie czułam się odpowiednio.
Ma pani pomysł, skąd ten dyskomfort?
Prawdopodobnie chodzi o przetrenowanie, bo zazwyczaj właśnie tak to wygląda. Traci się czucie ciała i trudno powiedzieć, co się dzieje. Trenowałam, ale nie czułam tego, że jestem w stanie rzucić tak daleko.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: spędziła urodziny na Malediwach. Co za widoki
Czyli za mocno ruszyła pani do treningów po igrzyskach w Paryżu?
Niestety tak już mam, że nie jestem w stanie wyczuć, kiedy przeginam z treningami. To moja przypadłość, że jestem w stanie bardzo długo wytrzymać z pracą ponad możliwości i dopiero po pewnym czasie ciało daje mi sygnały, że jest już tego wszystkiego za dużo. A kluczowym momentem była grudniowa operacja na stawie skokowym. To bardzo przeszkadzało mi w poprzednim sezonie.
Co się stało?
Większość poprzedniego sezonu startowałam z bólem stawu skokowego, w którym nie mam więzadeł. Do tego okazało się, że był tam przerost, stan zapalny utrzymywał się kilka miesięcy, a lekarze uznali, że konieczne będzie usunięcie jakiegoś "ciała obcego". Po prostu jakiś element oderwał się od kości. Konieczne było kompleksowe oczyszczenie tego miejsca. Lekarze nie mogli uwierzyć, że z takimi problemami rywalizowałam podczas igrzysk w Paryżu.
Kłopoty zdrowotne pani nie opuszczają...
To akurat bardzo frustrujące. Podziwiam samą siebie, że mam w sobie tyle wytrwałości. Nie chcę powiedzieć, że ciągle coś mi dolega, ale naprawdę jest tego dużo. W ostatnich latach miałam bardzo mało okresów, w których nic się nie działo i nie walczyłam z żadnym bólem. Od lat nie miałam ani jednego spokojnego sezonu. Tym razem moje szczęście polegało na tym, że opuchlizna utrzymywała się tylko przez dwa tygodnie, a ja ten czas spędziłam u mamy, która jest fizjoterapeutką.
Zastanawiała się pani, jaka jest przyczyna tylu problemów?
Dużo o tym myślę i chciałabym znaleźć rozwiązanie. Prawdopodobnie wychodzą teraz jakieś błędy popełnione podczas treningów w młodości. Wydaje mi się, że wtedy mój organizm został bardzo mocno wyeksploatowany i teraz mierzę się z konsekwencjami. Próbuję to ratować, ale jest trudno. Innego wytłumaczenia nie widzę.
Patrząc na to wszystko, można jednak docenić ten rzut na 60 metrów.
Obecnie już nic poważniejszego mi nie doskwiera, a po prostu na słabszą dyspozycję składa się kilka mniejszych elementów. Cieszę się, bo zrobiłam dość istotny krok w tym sezonie i to jest dla mnie bardzo wartościowa rzecz.
Czyli nie zamierza pani opuszczać kolejnych zawodów?
Miałam drobną przerwę po pierwszych dwóch startach, bo wiedziałam, że nie czuję się tak, jak powinnam. Troszeczkę odpuściliśmy, potrenowaliśmy inaczej. Teraz mam już nadzieję, że ciało będzie ze mną współpracować.
Po igrzyskach nie było problemów z motywacją? Przecież podczas eliminacji uzyskała pani wynik, który w finale dałby pani srebrny medal. Ostatecznie skończyła pani rywalizację dopiero na ósmym miejscu.
Porażki motywują najbardziej. Sukcesy są miłe, po nich fajnie się pracuje, ale jednak jako sportowcy mamy bardzo duże ego i nie ma co ukrywać, porażki zawsze będą nas boleć. Każdy marzy więc, by ich unikać. Ja tych porażek w ostatnich latach miałam sporo, ale zawsze mnie szalenie motywują. Nie boję się ich, one są potrzebne.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty