Konrad Bukowiecki przełamał złą passę. Po tym, jak nie udało mu się przebrnąć eliminacji na tegorocznych Halowych Mistrzostwach Europy w Apeldoorn i Halowych Mistrzostwach Świata w Nankinie, dopiął swego w Tokio.
Naszego kulomiota kosztowało to jednak mnóstwo nerwów. Dlaczego?
Otóż przed ostatnią próbą zajmował 13. miejsce, pierwsze, które nie dawało awansu do finału. Wprawdzie miał taki sam wynik jak będący tuż przed nim Andrei Rares Toader, jednak przegrywał z Rumunem bo miał gorszy drugi rezultat. A dokładnie spalił swoją pierwszą próbę, a rywal zaliczył 19,69 m.
ZOBACZ WIDEO: Polska mistrzyni przeżyła koszmar. "Mój mąż wtedy pierwszy raz zemdlał"
Polak w ostatniej kolejce potrzebował więc albo dalekiego pchnięcia żeby wywalczyć pewny awans, lub rezultatu co najmniej 19,70 m, żeby przeskoczyć na 12. miejsce.
Bukowiecki posłał kulę powyżej 20 metrów, jednak początkowo sędziowie uznali jego próbę za spaloną. Nasz rodak był ogromnie zaskoczony i nie chciał się pogodzić z taką decyzją. Impas trwał kilkanaście minut i ostatecznie jego próbę uznano za ważną.
20,28 m pozwoliło mu przeskoczyć Rumuna i awansować z ostatniej pozycji do finału.
- Nie mam pretensji do sędziów, bo każdy się może się pomylić. Wiedziałem, że nie spaliłem tego pchnięcia i spokojnie czekałem na ostateczne rozstrzygnięcie po szybkim oprotestowaniu. To pchnięcie zdecydowało o awansie do finału. Na mistrzostwach świata w Eugene była identyczna sytuacja, ale tak ja byłem tym niewchodzącym zawodnikiem. Teraz los mi to oddał. Jestem bardzo zadowolony z awansu do finału, bo taki był mój cel. Już nie mam nic do stracenia, jestem w bardzo dobrej formie. Liczę na dobry wynik w moim trzecim finale mistrzostw świata - powiedział po wszystkim nasz zawodnik, cytowany przez Polski Związek Lekkiej Atletyki.
Finał rozpocznie się w sobotę o godz. 14:20.
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty