Ogrodnik, który został mistrzem. 77 lat temu zginął Janusz Kusociński
Reportażyści i biografowie mistrza są zgodni: młody chłopak miał kompleksy, szukał pewności siebie. Może także dlatego swoje życie oraz całą sportową karierę zdefiniował wkrótce poprzez nieustanne udowadnianie wyższości i ogrywanie arcywroga.
Wielki rywal
Dzieje sportu to także historia wielkich pojedynków; mitotwórczych starć wyjątkowych postaci. Często to przyjaciele, wrodzy sobie tylko między linią startu i mety.
Kusociński także miał swojego wielkiego oponenta, ale tu mowy o pokojowym współistnieniu być nie mogło. Obaj chcieli się unicestwić, wymazać z kart historii. W mieście było miejsce tylko dla jednego z nic.
A rywal ten, emigrant z Łotwy, zwał się Stanisław Petkiewicz.
To była zimna wojna. Nie znosili się, prywatnie dla siebie nie istnieli. I obu to napędzało. Podczas ich pierwszego starcia - biegli 3000 metrów na Agrykoli - późniejszy mistrz olimpijski narzucił takie tempo, że pobił rekord Polski, a przeciwnik do mety nie dobiegł. Na mecie wybuchły pretensje, błyszczały nienawistne spojrzenia. Wielcy sportowcy już pierwszego dnia znajomości stali się wrogami.
W 1929 r. Kusociński skręcił kostkę i wielu wróżyło mu koniec kariery. Całe szczęście, że pewnego dnia podczas spaceru w okolicach warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego spotkał Petkiewicza. Ten udał, że go nie widzi. Zignorował rywala, potraktował go jak powietrze. A tego "Kusy" płazem puścić nie mógł.
Wściekł się. Powiedział sobie, że wymaże nazwisko wroga ze wszystkich tablic rekordów. Zawziął się, wrócił do zdrowia, znów zaczął trenować. I wygrywać.
Olimpijski koniec
Do Los Angeles leciał po czwarte miejsce. Tak utrzymywał przynajmniej fiński arcymistrz, 9-krotny złoty medalista olimpijski Paavo Nurmi. Jego zdaniem Polak miał nie mieć szans w walce z jego rodakami. I kiedy Kusociński zwyciężał, on rwał sobie włosy z głowy, siedząc na trybunach.
Wściekać musiał się także Petkiewicz. On prawdopodobnie bieg śledził w domu, słuchając radioodbiornika. Dla niego w światowych biegach miejsca już wówczas nie było. Wcześniej został dożywotnio zawieszony za przekroczenie przepisów o amatorstwie.
A Kusociński marzył o jeszcze jednym olimpijskim medalu. Kilka dni później miał startować na 5 kilometrów, ale problemy ze zdrowiem uniemożliwiły mu walkę o tytuł. Już pierwszego dnia igrzysk było wiadomo, że to dla Polaka ostatni dzień rywalizacji.
Kazimiera Muszałówna z Polskiej Agencji Telegraficznej depeszowała po złotym biegu na 10 kilometrów: - Kusociński pokazuje nam swoje stopy. Palce pokryte pęcherzami nabrzmiałymi wodą i krwią, pięty odbite tak boleśnie, że dotknąć nie można. Lekarz, kapitan Bartenbach, bandażuje nogę i kręci mocno głową, a za chwilę zdradza tak bolesną dla polskiego sportu tajemnicę: mowy nie ma o bieganiu. Tydzień odpoczynku.
Ucieczka z Meksyku
Nie pomogła czapeczka-talizman, nie pomogła wożona po całym świecie szczęśliwa końska podkowa. Skończyły się zawody, została rozrywka.
Kilka dni po wielkim sukcesie Kusocińskiego lokalni Polonusi zabrali naszych olimpijczyków na wycieczkę do Mexico City. A tam jeden z lokalnych podrywaczy zaczął zaczepiać Jadwigę Wajsównę, naszą brązową medalistkę w rzucie dyskiem.
Ta była zmęczona, odmówiła tańca. Wydawało się, że sprawa rozeszła się po kościach, nowi przyjaciele nie zapomnieli jednak urazy. I kiedy olimpijczycy opuścili lokal, ci ruszyli za nimi w pościg.