Piotr Małachowski: Kiedy Ciechanów jest Nowym Jorkiem

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

To prawda, że na bramce spotkał pan sztangistę Marcina Dołęgę?

Tak, gdzieś pod Warszawą. Przyjechałem i nie wierzyłem. Zapytałem, czy to na pewno on. Przecież to był medalista mistrzostw świata, rekordzista. To był on. Musiał przetrwać zawieszenie za doping.

Na bramkach kontroli antydopingowych nie było.

Tam to jest dozwolone.

Miał pan kontakt ze światem przestępczym?

Nie poznałem żadnych szefów półświatka, ale ludzi, którzy dla nich pracowali już tak. Taki biznes. Otarłem się, słyszałem propozycje, że jeśli ktoś czymś pohandluje, to uda się coś załatwić, ale nie próbowałem sprawdzać, jak to działa. Te czasy już się skończyły, policja jest już na szczęście sprawniejsza.

Majewski powiedział, że mistrzem trzeba się urodzić, a praca to tylko mała część sukcesu. Ale jak się patrzy na wasze losy prowadzące do medali, trzeba zapytać - skąd braliście siłę?

Tomek na pewno ma trochę racji, bo jeśli nie masz predyspozycji do sportu, możesz być dobry, ale nigdy najlepszy. Majewski zdobył złote medale na igrzyskach, ja widocznie urodziłem się wicemistrzem. Talent jest ważny, praca na treningach też, a sport czasami jest ucieczką, ratunkiem. My po prostu nie mieliśmy innej drogi. Na jednym z pierwszych treningów uderzyłem dyskiem w drzwi Fiata Uno, który prowadziła moja nauczycielka matematyki. Przeraziła się, puściła kierownicę. Sam bym się przestraszył. Nie był to pięćdziesięciometrowy rzut, ale ze trzydzieści metrów to żelastwo jednak leciało. Nie zniechęciłem się jednak. Mogłem każdego dnia stać po szesnastej i pić wódkę w barze, Tomek mógł wrócić na gospodarkę i doić krowy. Sport dawał nam szansę na coś innego.

Wojsko pomogło panu w karierze, czy było barierą do przeskoczenia?

Powiedziałem do mamy, żeby nie odbierała biletu. Ale przyszedł listonosz, zostawił przesyłkę, mama podpisała i dzwoni do mnie, że coś z wojska przyszło. Wiedziałem, o co chodzi. Nie byłem dobrym uczniem, nie poszedłem na studia, więc czekała mnie armia. Trafiłem jednak do zespołu sportowego, gdzie majorem był jeden z wcześniejszych trenerów kadry ciężarowców. Dostałem dużą pomoc. Nie chciałem siedzieć dziewięć miesięcy w jednostce, kiedy za chwilę czekały mnie mistrzostwa Europy w Erfurcie, gdzie miałem rozpocząć trwającą kilkanaście lat walkę z Robertem Hartingiem. Unitarkę zaliczyłem w miesiąc, a później mogłem trenować i robić wszystko, by odpowiednio przygotować się do zawodów. Minęło trzynaście lat i nadal jestem w wojsku.

Odradzam rodzicom doktora Google’a. Naczytałem się, że "moja córeczka zmarła", "mój syn odszedł", a te dzieci miały takie same wyniki jak mój Henio. Został mi kościół, poszedłem się modlić o czwartej nad ranem

Bez problemu udało się wszystko łączyć?

To był dobry okres, byłem młody i nie miałem pieniędzy nawet na bilety pociągowe. A jeździć trzeba było między Warszawą i Wrocławiem co miesiąc. Po dziewięciu miesiącach w wojsku zaproponowali mi, żebym został i bardzo mi pomogli. Zostałem zatrudniony. Nie była to duża pensja, może dwa tysiące złotych, ale miałem też za darmo mieszkanie i jedzenie, a na swoje przyjemności dorabiałem na dyskotekach. To akurat przed wojskiem musiałem ukrywać, nikt nie mógł się dowiedzieć. Wymagano ode mnie tylko, żebym jako sportowiec nosił godnie mundur, a przecież pojawiały się dobre wyniki z igrzysk wojskowych czy kolejnych mistrzostw. Zdobywaliśmy medale.

Nie było żadnych wymagań związanych bezpośrednio z wojskiem?

Oczywiście były szkolenia, musztry, nauka przepisów. Ale nie byłem normalnym żołnierzem na służbie. Karabin potrafię obsługiwać, zapisałem się nawet do klubu strzeleckiego "Sokół" w Sokołowie Podlaskim. Jeżdżę na strzelnicę, biorę udział w zawodach. Krzywdy bronią sobie nie zrobię.

Był taki moment, kiedy poczuł pan, że pieniędzy starcza już na coś więcej niż arbuza?

Kiedy zdobyłem medal olimpijski, wiedziałem, że będę miał z czego żyć, że ta emerytura wystarczy mi na jakąś egzystencję. Przełomem było jednak podpisanie pierwszego kontraktu z Orlenem, zresztą to mój pierwszy i jedyny sponsor. Poczułem się bezpiecznie, nie musiałem martwić się o jutro, o przyszłość. Dotarło do mnie, że to moment, kiedy mogę już w stu procentach skupić się na sporcie. Bo wie pan, jak to jest - jak sportowiec zakłada rodzinę, ma żonę, dziecko i nagle przestaje mu wystarczać kasy, to rzuca to wszystko i szuka innego zajęcia. Miałem w końcu wolną głowę i myślałem tylko o treningach.

Powiedział pan kiedyś, że jeśli sportowiec nie ma wszystkiego poukładanego w domu, to o dobry wynik może mu być trudno. Pan zawsze miał wszystko poukładane?

Oczywiście, że nie. Nie jestem grzecznym chłopcem, a zarówno ja, jak i moja Kaśka, mamy trudne charaktery. Jestem samcem Alfa, ona też chce być samcem Alfa. Są spinki i nie jest łatwo. W domu nie mówię nic o sporcie, no chyba że przyjdą Majewscy, to wtedy nie da się od tego uciec.

Dlaczego nie mówi pan o sporcie?

Bo Kaśka się na nim nie zna. Prowadzi dwa salony urody i żyje pracą od rana do wieczora, a mnie się zwyczajnie nie chce. Ona pasjonuje się tym, co robi, rozkręciła biznes, dobra renoma rozeszła się pocztą pantoflową. A ja sport zostawiam na treningach, później wolę mieć czystą głowę, wrócić do domu i bawić się z synem. Nie mamy problemu z podziałem obowiązków, z rozdzieleniem sportu od codzienności. Wiadomo, że chcąc odnosić sukcesy, musiałem skupić się na pracy w stu procentach, na dom brakowało trochę czasu, ale przecież jest nas dwoje i jakoś udało się wszystko podzielić. Nigdy nie było tak, że kiedy po jakiejś kłótni w domu jechałem na zawody, to myślałem o tym, że Kaśka mnie właśnie zdradza, albo obgaduje mnie z koleżankami.

Kiedyś z Tomkiem Majewskiem jak mieliśmy dychę na dwóch, to kupowaliśmy arbuza, żeby jednocześnie się najeść, napić i żeby starczyło na piwo po treningu

O swoich wcześniejszych związkach powiedział pan używając języka sportowców: "To były eliminacje".

No tak, ale co to mogły być za eliminacje, jak miałem 26 lat. Mechanizm był prosty - pochodzę z wioski, zdobyłem medal i popularność wzrosła. Dostawałem wiadomości na komórkę, jakieś mejle, zdjęcia. Listy do domu przychodziły, bo jak ktoś zadzwonił do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki z prośbą o mój autograf, to mu ochoczo dawali mój domowy adres. Przychodziły nawet rozbierane sesje, propozycje matrymonialne. W porządku, niektóre zdjęcia były fajne, ale to już była przesada. Jestem normalnym człowiekiem, nienawidzę nawet, jak ktoś mnie wpuszcza bez kolejki do kasy mówiąc: "Proszę, mistrzu". Głupio się z tym czuję, to nie jest fajne.

Mówi pan o schematach: mała wioska, jedyna droga. Schematem jest też sodówka po sukcesie.

No i mnie też odbiło. To nie jest piłka nożna, nie zarabiamy kilku milionów rocznie, ale w mojej skali oszalałem. Przyjaciele kazali mi przystopować z pewnymi rzeczami i się udało. Już jest w porządku.

Z czym kazali panu przystopować?

Ogólnie - z imprezami. Zdobywasz medal, wszyscy cię lubią, pojawia się olbrzymie zainteresowanie mediów. Oczywiście, jak ma się 26 lat, to ma się już dowód osobisty i własny rozum, ale jak się pojawiły pieniądze, stypendia, telewizja i ludzie zaczęli zaczepiać na ulicach, pojawił się też pierwszy bankiet, potem drugi i trzeci. A u mnie jest generalnie problem z asertywnością. Trwało to kilka miesięcy. Sport z jednej strony jest wdzięczny, z drugiej - szybko sprowadza na ziemię. Był medal, ale potem byłem piąty, albo szósty. I trzeba było zrobić kilka kroków w tył, żeby chociaż wrócić do punktu wyjścia.

Powiedział pan: "nie jesteśmy, jak piłkarze". Zazdrości im pan?

Ani trochę. Nie mam nic przeciwko piłkarzom. Super, że mają tak opakowany i sprzedany produkt. Zbigniewa Bońka powinno zmusić się, żeby zrobił szkolenia wszystkim związkom z marketingu. W lekkiej atletyce w ostatnich latach mamy kosmiczne osiągnięcia, a tak naprawdę jest bieda.

Czy Piotr Małachowski zdobędzie upragnione złoto w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×