Anna Jagaciak-Michalska: Byłam siostrą swojej siostry. Wyniki zeszły na dalszy plan

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Łączenie nauki ze sportem to trudna sprawa.

Zawsze brałam sobie za punkt honoru, aby skończyć studia z dobrymi wynikami. Nauczyli mnie tego rodzice. Powtarzali: "Lekka atletyka to hobby, pasja. Nie możesz patrzeć na nią jak na coś, co da ci chleb". Sport zawsze kiedyś się kończy, jest tylko planem B. Studia, fach w ręku, to plan A.

Lubię traktować trening jako odskocznię od normalnego życia. Coś, co robię z przyjemnością i co nie jest moim obowiązkiem, pracą.

Traktuje pani sport jako zabawę?

Wydaje mi się, że tak trzeba. Jeśli sport przestaje sprawiać przyjemność, to znak, że coś nie gra.

Niektórzy powiedzą, że wręcz przeciwnie. Sport wymaga poświęceń, pokonywania barier, wychodzenia poza strefę komfortu.

Każdy ma swoje podejście. Niektórzy faktycznie mówią mi, że tak naprawdę nie jestem do końca profesjonalnym sportowcem, bo wewnętrznie nigdy nie chciałam się na to zgodzić. Praca z psychologiem, restrykcyjne przestrzeganie diety, robienie z kariery wielkiego "halo"... Takie podejście odbiera mi radość i frajdę.

Tak mówią ludzie. Pani też tak czasem o sobie myśli?

Patrząc na innych sportowców i ich wyrzeczenia to chyba faktycznie można powiedzieć, że nigdy nie byłam w stu procentach profesjonalistką.

Jak żyje się z ojcem-trenerem?

Takie relacje mają cienie i blaski. Czasem ludzie się na siebie obrażą, w ferworze walki potrafią napyskować, mieć do siebie pretensje. Kiedy mieszkałam z rodzicami było to trudniejsze, bo wydarzenia z treningów przenosiły się do domu i mama musiała studzić sytuację. Generalnie nie zamieniłabym jednak mojego trenera na nikogo innego. Po pierwsze: w Polsce nie ma lepszego specjalisty, po drugie mam do niego stuprocentowe zaufanie, a po trzecie zna mnie od dziecka i wie, co można zrobić, a czego nie.

Pani kariera to przeżycie fajne, dobre, zadowalające czy jest gdzieś poczucie: "Mogłam więcej"?

Jest bardzo zadowalające. Czuję się jako sportowiec spełniona. Moim celem zawsze był wyjazd na igrzyska olimpijskie i to, aby tam nie dać plamy. Udało się w 2016 roku. I kiedy doszłam do wniosku: "Spełniłam plan, teraz czas na zabawę", nagle zaczęłam osiągać lepsze wyniki, zajmować wyższe miejsca.

Nikt nigdy nie zarzucił pani minimalizmu? "Prawdziwy sportowiec powinien celować w medal, a nie sam wyjazd na igrzyska".

Jestem realistką/pesymistką. Nigdy w życiu nie powiem, że marzę o złocie igrzysk olimpijskich. To nie do zrealizowania. Wolę nastawienie: "Chcę pojechać na igrzyska, chcę awansować do finału". I jeśli dokonam czegoś więcej, to będzie pozytywne zaskoczenie. Zakładając medal mogłabym wrócić bardzo rozczarowana.

A co z techniką wizualizacji sukcesu, wyobrażania sobie siebie na podium?

Może to mnie oddala od tych stuprocentowych profesjonalistów?

Traktuję sport na luzie, ale bez przesady. Nie jestem lekkoduchem, który stwierdzi, że mu wszystko jedno i pójdzie na spacer pół godziny przed startem. Jestem realistką. Wiem, na co mogę sobie pozwolić, na co nie, a co jest do sportu wartością dodaną.

Lubi pani przed startem spędzić trochę czasu przed lustrem? To naturalne, wiele zawodniczek tak ma.

Ja jestem z tych, co nie za bardzo wiedzą, jak się używa kosmetyków do makijażu. Rzęsę trochę pomaluję, w miarę się uczeszę i tyle. Więcej nie potrafię, denerwuje mnie to. Poza tym to jest sport, ludzie się męczą i pocą. Po co marnować czas.

Jest pani sportowcem z Puszczykowa. Tak, jak Angelique Kerber. Coś jest w tym miejscu wyjątkowego?

Spędziłam tam 25 lat, wychowałam się. Moi rodzice pochodzą z Zielonej Góry, tam się urodziłam, ale oboje po studiach w Poznaniu przeprowadzili się do Puszczykowa. Pracują jako nauczyciele, tata jest w szkole dyrektorem do spraw sportu.

To niewielkie miasteczko. Ma 11 tysięcy mieszkańców, właściwie wszyscy znają się z widzenia. Jest zielono, fajnie. Mamy ładny, niewielki stadion przy liceum, gdzie działa klasa sportowa. Obok szkoły funkcjonuje internat, przyjeżdżają więc do niego dzieciaki z okolicznych miejscowości. No a szkoli ich mój tata, który jest dobrym trenerem!

Co Ania Jagaciak-Michalska robi z drobinami wolnego czasu?

Muzyka, seriale, książki. Ostatnio "Zapiski na biletach", bo bardzo lubię reportaże. Gdybym miała więcej wolnego czasu, spędzałabym go na półwyspie, obserwując surferów. Jako widz. Sama próbowałam, ale to nie dla mnie. Dwa żywioły - woda i powietrze - to za dużo, nie ogarniam. Często sobie też marzę o wolnym weekendzie, kiedy mogłabym gdzieś wyjechać. Gdziekolwiek, gdzie jeszcze nie byłam. Wziąć najbrzydszy pokoik w najbrzydszym moteliku i się tym cieszyć.

Wie pani, co się mówi o życiu sportowca.

"Fajnie, wyjeżdżacie, oglądacie świat". Wiadomo, że jest inaczej. Co z tego, że wybieram się na zawody do Szanghaju, skoro widzę tam tylko hotel, autobus i stadion? Na zwiedzanie brakuje czasu, a wolne chwile muszę poświęcać na regenerację. Podczas mistrzostw Polski w Lublinie mogłam pójść zjeść śniadanie na starym mieście i byłam niesamowicie zadowolona. Rzadko mam do tego okazję.

Podobno na mistrzostwach świata w Londynie skakała pani ze łzami w oczach.

Anita Włodarczyk była wówczas pierwsza, a Malwina Kopron trzecia w konkursie rzutu młotem. I kiedy one biegały z flagą, ja stałam na rozbiegu. Byłam wzruszona.

Takie sytuacje napędzają człowieka?

Dzięki temu łatwiej jest się wczuć w atmosferę zawodów, ich klimat. Motor się rozpędza. Od razu skacze się lżej.

Autor na Twitterze:

Czy Anna Jagaciak-Michalska pobije na mistrzostwach Europy rekord życiowy?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×