Justyna Święty-Ersetic: Dopiero około pierwszej w nocy pojawiły się łzy szczęścia

Newspix / Michał Chwieduk / Na zdjęciu: Justyna Święty-Ersetic
Newspix / Michał Chwieduk / Na zdjęciu: Justyna Święty-Ersetic

- Z tamtego wieczoru niewiele pamiętam. Między biegami poszłam do namiotu i leżałam. Później nie miałam nawet siły cieszyć się z tego, co się stało - opowiada mistrzyni Europy w biegu na 400 metrów indywidualnie i w sztafecie.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Co to znaczy, że ma pani ciężki charakter?

Justyna Święty-Ersetic: Potrafię pokazać pazury na treningu. Wystarczy, że coś mi się nie podoba. Każda kobieta, która zawodowo trenuje, ma swoje granice wytrzymałości i wtedy staje się trudna. Kiedy jestem bardzo zmęczona, to później gdzieś muszę wyładować emocje. Najczęściej dostaje się osobie, która jest najbliżej, a wiadomo, że na treningu najbliżej jest trener. Ale wydaje mi się, że ten ciężki charakter w sporcie to akurat niezbędna rzecz, żeby do czegoś dojść.

Jak pani wyładowuje te emocje?

Po prostu krzyczę. Trenerowi Aleksandrowi Matusińskiemu dostaje się za to, że zajęcia były zbyt intensywne. Niestety, tak miałam zawsze - głośno wyrażałam swoje zdanie i uważałam, że mam rację. Muszę się do tego przyznać, mam problem, żeby znaleźć kompromis. Wolę, kiedy wszystko jest po mojej myśli, kiedy to ja wyznaczam granice.

Prywatnie też tak pani ma?

Z mężem staram się postępować inaczej, ale też nie zawsze mi wychodzi. Niestety - to, co uważam za zaletę na bieżni, w życiu prywatnym niekoniecznie jest pożądane. To duża wada. Pracuję nad tym, staram się nad sobą panować, ale mówiąc delikatnie - przede mną jeszcze długa droga.

Z koleżankami ze sztafety też pani często zadziera?

Właśnie o dziwo nie, z nimi to tak nie działa. Z dziewczynami dogadujemy się bardzo dobrze, naprawdę nie przypominam sobie żadnego konfliktu. Kiedy któraś z nas ma gorszy dzień, to zamiast jeszcze się dołować, staramy się nawzajem wspierać. Najgorzej wtedy ma oczywiście trener, ale to przecież oczywiste, że praca z kobietami nie należy do łatwych. Znamy się jednak bardzo długo i na przestrzeni lat trener nauczył się naszej instrukcji obsługi. Kiedy przychodzi gorszy moment, Matusiński stara się raczej usunąć w cień i przeczekać, bo dobrze wie, że wszystko przejdzie i na następnym treningu wszystko już będzie w porządku.

Podobno najgorzej jest na przełomie kwietnia i maja - chodzi o zmęczenie fizyczne czy przychodzi zmęczenie materiału i zaczynacie się ze sobą męczyć?

Nie mamy z dziewczynami żadnego problemu, żeby ze sobą wytrzymać. W tym okresie treningi są jednak zwyczajnie bardzo mocne, a wiemy, że to moment, kiedy nie można zwolnić, kiedy trzeba się jeszcze bardziej przyłożyć do ciężkiej pracy. To ostatnie takie chwile przed sezonem, zmęczenie jest gigantyczne, jesteśmy już po kilku obozach i marzymy tylko o tym, żeby wrócić do domu i trochę odpocząć. Nie ma jednak na to czasu i miejsca.

Po ostatnich, bardzo udanych mistrzostwach Europy, oczekuje się od was worka medali na igrzyskach w Tokio, ale sami też chętnie sobie dorzucacie jeszcze ciężaru.

Bo to najważniejsza impreza dla każdego sportowca. Zdaję sobie sprawę, że osiągnąć coś indywidualnie będzie piekielnie trudno, ale w sztafecie mamy ogromne szanse. Nie raz udowadniałyśmy, że nie gonimy światowej czołówki, ale już w niej jesteśmy. Mam nadzieję, że każda z nas wytrwa w zdrowiu i treningach przez te dwa lata, a w Tokio spełnimy swoje największe marzenie.

A jakie to jest marzenie?

Musimy być realistkami. Dla nas brązowy medal byłby jak złoty. Z Amerykankami raczej nie uda się nawiązać walki. Mam nadzieję, że wejdziemy na olimpijskie podium i będzie to ukoronowanie tych lat ciężkiej pracy, taka wisienka na torcie połączona jeszcze z rekordem Polski. Na tym się teraz skupiamy, tak naprawdę każdy start traktować będziemy jedynie jako przygotowanie do igrzysk. Myślami jesteśmy w Japonii.

Dlaczego nie możecie marzyć o złocie? Dlaczego niektóre przeciwniczki są poza waszym zasięgiem?

Brzmi to banalnie, ale wynika z uwarunkowań fizycznych. Zwróciłabym jednak uwagę, że kiedyś cała czołówka była daleko przed nami, a teraz ta granica jest znacznie bliżej. Pojawiło się więcej kontroli antydopingowych i bardzo się z tego cieszę, bo dzięki temu możemy powoli nawiązywać walkę ze wszystkimi. Chcemy walczyć jak równe z równymi, na takich samych zasadach. Przecież kiedyś Rosjanki były poza naszym zasięgiem, a teraz tak naprawdę nie istnieją, bo kontrolerzy zacisnęli swoją sieć. Mam nadzieję, że do igrzysk w Tokio wszystko wyklaruje się jeszcze bardziej i będziemy świadkami tylko czystej walki sportowej.

To zapytam inaczej - frustruje was to, że teraz nie możecie teraz marzyć o złocie?

Trochę tak.

I jak sobie z tym radzicie?

Mnie satysfakcjonuje, kiedy poprawiam własne wyniki. To podstawa, która pozwala myśleć o czymś więcej. Staram się skupiać tylko na sobie, na barierach wyznaczanych przez organizm, bo to przynosi rezultaty. Wiem, że patrzenie na czołówkę światową w tym momencie nie ma sensu, ale wiem też, że różnica między nami będzie malała. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się jeszcze wygrać z przeciwniczkami, które teraz znajdują się poza moim zasięgiem.

Te półtorej godziny w Berlinie, kiedy najpierw zdobyła pani złoty medal mistrzostw Europy indywidualnie, a później w sztafecie, to też było zmaganie z własnymi barierami?

Minęło już kilka miesięcy i powoli dociera do mnie to, co się wydarzyło. Chociaż kiedy wracam myślami do Berlina, to nadal mam ciarki na ciele, a w oczach łzy. Tamte mistrzostwa wciąż wywołują we mnie olbrzymie emocje. Cały rok był dla mnie spełnieniem marzeń, a Berlin ich ukoronowaniem. Kiedy tam jechałam, czułam się mocna, wiedziałam, że mogę walczyć o medal, ale nawet nie śniłam, że zakończę ten start z takim rezultatem życiowym.

ZOBACZ WIDEO Justyna Święty-Ersetic o wymarzonym 2018 roku. Zdradziła też kulisy wyjątkowej sesji zdjęciowej

Powiedziała pani: "Nie chciałabym tego jeszcze raz przeżywać". Ja bym chciał, gdybym dokonał czegoś tak wielkiego.

Gdybym miała pewność, że za drugim razem skończy się podobnie, to pewnie bym spróbowała, ale nikt nie da mi takich gwarancji. Tylko ja wiem, ile sił mnie to kosztowało. Byłam strasznie zmęczona po pierwszym złotym medalu i zastanawiałam się, czy w ogóle dam radę pobiec jeszcze raz, czy mój organizm to wytrzyma, czy nie zawiodę na ostatnich stu metrach. Do samego biegu miałam w głowie tysiące myśli. Tak bardzo nie chciałam zawieść dziewczyn z drużyny, że po prostu się bałam.

Strach przed zawiedzeniem w sztafecie jest silniejszy niż przed słabym biegiem indywidualnym?

Tak. Może nie paraliżuje, ale mocno działa na wyobraźnie. Kiedy biegnę sama, na własne konto, to tylko do siebie mogę mieć pretensje. A dla drużyny chce się wypaść jak najlepiej, w sztafecie daję z siebie 110 procent, bo to kwestia zaufania. Gdyby mi nie poszło, nie sądzę, aby dziewczyny się gniewały, tak jak ja bym nie miała pretensji, gdyby zawiodła któraś z moich koleżanek. Ale w Berlinie bałam się, że oddadzą mi pałeczkę na medalowej pozycji, a ja po prostu nie wytrzymam. Bałam się, że nie dam rady przebiec dwa razy czterystu metrów w tak krótkim czasie. Moje obawy na szczęście się nie potwierdziły.

Pamięta pani tamte półtorej godziny pomiędzy biegami?

Nie.

W ogóle?

Poszłam do namiotu i leżałam. W ogóle z tamtego sobotniego wieczoru niewiele pamiętam. Wszystko działo się w tak dynamicznym tempie, że nawet nie miałam siły cieszyć się z tego, co się stało. Po biegu indywidualnym myślałam już o sztafecie. Później tylko leżałam i słuchałam profesora Jana Blecharza. Byłam potwornie zmęczona. Nie wiem nawet, czy po drugim złotym medalu się uśmiechałam. Pamiętam, że musiałam jeszcze pójść na kontrolę antydopingową. Wszystko zeszło ze mnie około pierwszej w nocy. Pojawiły się pierwsze łzy szczęścia, zaczynało dochodzić do mnie, czego dokonałyśmy.

Co mówił psycholog w namiocie między biegami? Że jest pani najlepsza?

Coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie tych słów, ale ton musiał być właśnie taki. Profesor mówił chyba, że jestem dobrze przygotowana fizycznie i na pewno dam radę, ale muszę sobie wszystko na nowo w głowie poukładać, żeby pierwszy złoty medal napędził mnie do drugiego. Żebym się zebrała w sobie, zmotywowała i żebyśmy spotkali się za godzinę i cieszyli z kolejnego sukcesu.
[nextpage]Rok wcześniej, na mistrzostwach świata w Londynie, tuż przed startem w sztafecie chodziła pani po pokoju, dzwoniła do bliskich i mówiła, że nie da rady.

Powiedzieć, że wtedy zawiodłam w biegu indywidualnym, to tak jakby nic nie powiedzieć. To był mój najgorszy start w sezonie, a później okazało się, że dostaję szansę w sztafecie. Zdziwiłam się i znowu pojawił się strach. Na mistrzostwach świata wszyscy są perfekcyjnie przygotowani, bałam się, że dam ciała tak samo jak w biegu indywidualnym i zawiodę nadzieje, zniszczę pracę koleżanek. Nie byłam w dobrej dyspozycji, w tyle głowy ciągle miałam swoją porażkę. Ale znowu dałam radę i było trzecie miejsce.

To prawda, że w trakcie biegu powtarza pani sobie właśnie "dam radę"?

Tak, ale po cichu, w głowie. Zawsze tak robiłam i zawsze mi to pomagało. Nie jestem specjalnie wylewną zawodniczką, nie muszę cały czas gadać i krzyczeć. Akurat w trakcie biegu to jestem cichutka. "Dam radę, dam radę" - powtarzam te słowa i rzeczywiście daję. Czasami przeklinam, ale to też raczej po biegu, a nie przed. Na treningu, kiedy wydaje mi się, że bieg jest super ekstra turbo szybki, a później stoper mówi inaczej, to działa jak odruch bezwarunkowy.

Często mówi pani o skrajnym bólu. Kiedy boli bardziej - w trakcie startu czy podczas treningów?

Zdecydowanie podczas treningów. Tak naprawdę start oznacza dla nas tylko jeden bieg, no - ewentualnie dwa, ale to i tak nie jest tyle, ile podczas przygotowań. Czasami ma się dość po jednym, dwóch odcinkach, a trzeba przeżyć ze świadomością, że do zakończenia zajęć pozostało ich jeszcze pięć. Wysiłek jest okrutny, robi się niedobrze, chodzi się na czworakach, wymiotuje. Czasami na kolejny odcinek idzie się resztkami sił. Często bardzo źle reagowałam na ekstremalne treningi. Startowanie to już sama przyjemność.

Częściej płacze pani ze szczęścia czy z bezsilności?

Z bezsilności. Na treningach. To pierwsza reakcja na zmęczenie.

Adam Kszczot mówił mi ostatnio, że sprawdzając własne granice, sprawia też, że czuje się mocniejszy, bo wie, że go stać na więcej.

Adam widział mnie w czerwcu w Zakopanem po krótkiej przerwie. Była fatalna pogoda, a ja właśnie miałam gorszy dzień, do tego trener zarządził mordercze zajęcia. Pamiętam, że przebiegłam pięćset metrów i więcej nie dałam rady. Matusiński po biegu nie podszedł do mnie, ale na pierwszy rzut wysłał mojego męża, żeby wybadał grunt. Kiedy minęło pół godziny, przyszedł też Adam, namawiając mnie, żebym chociaż potruchtała, to poczuję się lepiej. Odmówiłam. Ale to prawda, że sprawdzanie i przekraczanie granic własnej wytrzymałości jest jednocześnie krokiem do znalezienia większej siły w sobie. Po takim treningu jestem wyczerpana i mam z głowy cały dzień, ale satysfakcja, że udało mi się przetrwać i przejść przez zajęcia z całkiem niezłymi założeniami, sprawia, że bardziej w siebie wierzę.

Pani mąż Dawid Ersetic jest zapaśnikiem. Sportowiec lepiej zrozumie sportowca?

Na pewno wie, co muszę przechodzić na co dzień, a to wiele ułatwia. Dawid zdaje sobie sprawę, jak wygląda mój obóz, rozumie, że po treningu nie chce mi się nic robić i że jedyne, na co mam ochotę, to leżeć w łóżku i odpoczywać. Mąż motywuje mnie także do ciężkiej pracy i osiągania lepszych rezultatów. Jesteśmy rok po ślubie, mamy takie małżeństwo na telefon, bo oboje ciągle byliśmy w rozjazdach, ale i ostatnio wreszcie znaleźliśmy czas dla siebie. Miałam dwa miesiące przerwy, byliśmy na wakacjach, spędziliśmy trochę czasu razem i jakoś się nie pozabijaliśmy. Oboje mamy się świetnie.

Szybko zdecydowała się pani założyć rodzinę.

Fajne życie prywatne uskrzydla życie zawodowe. Daje pozytywnego kopa. Gorzej byłoby, gdybym nie miała do kogo wracać z obozów, wiem, że to byłoby przykre. Świadomość, że ktoś kocha i czeka, sprawia, że wszystko łatwiej się znosi. Decyzja o małżeństwie była w stu procentach przemyślana. Chciałam i potrzebowałam tego, a Dawid jest mężczyzną, na którym mogę polegać i wiem, że nigdy mnie nie zawiedzie.

Gdzie pani ucieka, kiedy chce odpocząć od codzienności?

Czasami wychodzę na spacer, albo odcinam myśli przy dobrej książce. Może też być zwykły film. Wszystko zależy od nastroju. Bywa, że jedynym ratunkiem jest wyjście na dobry - jak ja to mówię - "świński" deser i herbatę. Pomaga mi zmiana otoczenia.

Sprzątanie też panią odstresowuje?

Panu też Iga Baumgart coś opowiadała? Boi się ze mną mieszkać na obozie, bo lubię mieć poukładane w pokoju. Nie, nie sprzątam, kiedy odpoczywam od sportu, nie jestem też pedantyczna. Zwyczajnie lubię odnajdować się w swoich rzeczach. Iga trochę przesadza, żartuje, że nie chce ze mną mieszkać, bo uważa, że ciągle będzie musiała sprzątać, żeby się dobrze przy mnie czuć.

Wy jesteście ze sobą zżyte? Lubicie się? Kontaktujecie w czasie wolnym?

No pewnie! Mamy nawet grupę na Facebooku "Ladies Room", w którym wypisujemy sobie wszystkie ploteczki na bieżąco. Całą paczką utrzymujemy kontakt. Urodziny najczęściej wypadają nam na zgrupowaniach, ale mamy ciągły kontakt, a jak jest okazja się spotkać, to jej nie przepuszczamy. Ludzie, których spotkałam dzięki sportowi, to jest olbrzymi kapitał.

Co jeszcze dał pani sport?

Pozwolił mi na zwiedzenie świata. Wątpię, żebym trafiła do tylu miejsc, gdybym robiła coś innego. Sport ukształtował także mój charakter, bo ja zawsze walczę o wszystko do samego końca nie tylko na bieżni. Nauczył mnie też pokory. Jak tak wyliczam, to widzę same pozytywne strony, jednym minusem są tylko te rozjazdy, które sprawiają, że nie można spędzać dużo czasu z bliskimi.

Nie męczy pani to, że wszystko musi być tak dokładnie zaplanowane i poukładane?

To na pewno trochę ogranicza wolność, czasami chciałabym się oderwać i uciec, ale niestety wiem, że wyrządziłabym sobie tylko szkodę. Czas, w którym możemy robić to, na co mamy ochotę, trwa bardzo krótko, roztrenowanie mija w mgnieniu oka. Często myślę o tym, jak będzie wyglądało moje życie po zakończeniu kariery i prawdę mówiąc - boję się. Będzie to zderzenie z rzeczywistością, z czymś kompletnie dla mnie nowym. Kiedy jesteśmy na obozach, wszystko mamy zaplanowane, posiłki podane pod nos. A później trzeba będzie poradzić sobie z tym samemu.

Jest pani sławna?

Nie myślę o sobie w ten sposób, ale po sukcesach w Berlinie dużo więcej ludzi rozpoznaje mnie na ulicach, choćby u mnie - w Raciborzu. Zaczepiają mnie, zagadują. Odbieram to bardzo pozytywnie, cieszę się, że lekkoatletyka ma coraz więcej fanów. Chciałabym dalej dostarczać im emocji i żeby coraz więcej ludzi interesowało się sportem. Kiedy wróciłam z mistrzostw Europy do rodzinnego miasta, przywitano mnie tak, że na samo wspomnienie ciągle ściska mnie w gardle. To było dla mnie olbrzymie zaskoczenie, wszyscy mnie witali, przyjechała rodzina, dostałam tysiące bukietów, laurek od dzieci. Moje zdjęcie wisiało na budynku szkoły, na płotach ludzie powywieszali prześcieradła z napisami "Witamy mistrzynię". Od byłej trenerki dostałam koronę i berło - zostawiłam je sobie, stoją wśród sportowych pamiątek. To było fantastyczne przeżycie.

Pasjonuje panią modna ostatnio dyskusja o tym, kto powinien więcej zarabiać: piłkarze, siatkarze czy lekkoatleci?

Raczej nie. Dużo osób po mistrzostwach Europy mówiło, że powinniśmy więcej zarabiać od piłkarzy, ale to takie gadanie. Realia niestety są inne, trzeba się z nimi pogodzić. Mam nadzieję, że ostatnie lata sukcesów przyciągną do lekkiej atletyki więcej sponsorów i kibiców. Chciałabym, żeby piłka nożna nie była na pierwszym miejscu, żebyśmy zabrali jej trochę zainteresowania.

Ale przecież pani mogła być piłkarką. W Raciborzu była silna kobieca drużyna.

Kiedyś piłka mnie bardzo interesowała. Lubiłam bywać na szkolnym boisku, nadal zresztą mieszkam przy mojej podstawówce. Najpierw futbol był zabawą, zabijaniem czasu, później pomyślałam, że warto byłoby coś z tym zrobić i zapisać się do klubu, jednak nie wydaje mi się, bym się w tym sporcie odnalazła.

Dlaczego?

Za bardzo lubię dominować, być panią swojego losu. W sztafecie jest nas sześć, cztery biegną, w piłce nożnej jest już cała drużyna. Nie wiem, czy bym potrafiła pogodzić swoje ambicje z ambicjami tak wielu koleżanek. Biegi sztafetowe to też jest sport drużynowy - liczy się wspólny wysiłek i wsparcie tych koleżanek, które są z boku i dokładają cegiełkę do sukcesu. Ale wspólny sukces jest sumą naszych czasów, umiejętności, a nie ich średnią.

Da się wyżyć z biegania?

Na pewno ciągle pracuję na swoje nazwisko, ale nawet na takim poziomie, jaki prezentuję, można spokojnie sobie poradzić. Zarabiamy na zawodach, mitingach, jesteśmy w stanie także odłożyć i zabezpieczyć się na przyszłość.

Swoje pierwsze pieniądze wydała pani na dres.

Tak, taki pierwszy prawdziwy i firmowy. Ciągle wisi w szafie, chociaż już w nim nie biegam. Odkładałam na niego ze stypendiów. Wydawałam pieniądze z bólem serca, bo ciężko na nie pracowałam. Niestety, na koncie nie mam takiego porządku jak w pokoju na zgrupowaniu, to tak nie działa. Zakupy potrafią mnie ponieść, uwielbiam je. Z dziewczynami na wyjazdach zawsze szukamy jakichś galerii handlowych. Może nie są to zawsze mądre wydatki, ale spokojnie - znam umiar. Czasami lubię zaszaleć, ale nie wydaję jakichś wielkich sum.

Przed ostatnimi startami nabrała pani pewności siebie. Przed mistrzostwami Europy mówiła pani o biciu rekordu życiowego, teraz o medalu w Tokio. Skąd bierze się ten wiatr w żaglach?

Jest cienka granica między pewnością siebie a arogancją i wiem, że nie mogę jej przekroczyć. Czułam jednak, jak ostatnio wyglądałam na treningach i przypominałam sobie, jak wyglądało to wcześniej. Wyznaczam sobie ambitne cele, bo tylko takie mają dla mnie sens. Byłam pewna, że poprawię swój rekord życiowy i miałam rację - nie spodziewałam się jednak, że poprawię go aż tak. Trzeba marzyć odważnie, bo gdyby nie takie marzenia, frajda z uprawiania sportu byłaby dużo mniejsza.

Rozpoczęcie pracy z psychologiem to dla pani przełomowy moment?

Nie wiem. Z profesorem Blecharzem współpracuję dopiero od lutego, więc nie mamy zbyt wielu wspólnych doświadczeń. Staraliśmy się jednak pracować nad moimi słabymi stronami i wierzę, że pomogło mi to w zdobyciu dwóch złotych medali. Nie jestem zawodniczką, która często stresuje się przed zawodami. Wiem, że tak naprawdę co mogłam, to już zrobiłam, a teraz przychodzi czas, żeby sprzedać to na bieżni. W chwilach, kiedy dopada mnie stres, proszę dziewczyny, żeby mi pomogły, ale słyszę tylko, żebym dała spokój, bo przecież nigdy się nie denerwuję i na pewno dam radę. To trochę prawda - stres potrafię przełożyć na mobilizację do biegu.

Boi się pani, że zawiedzie koleżanki ze sztafety. A jest też strach, że zawiedzie pani męża, albo rodziców?

Nie. Zupełnie staram się o tym nie myśleć. Inaczej podchodzę do sportu - trenuję dla siebie po to, by pokonywać własne granice. Poza tym wiem, że nawet gdyby mi nie wyszło, najbliżsi będą mnie wspierali, a nie wpychali w jeszcze większy dół. W Berlinie zobaczyłam ich flagę z napisem "Nieważne, co się stanie, dla nas i tak jesteś najlepsza" - nie ukrywam, trochę mnie to wtedy sparaliżowało. Zaczęłam panikować, kiedy zobaczyłam rodziców na trybunach, ale później szybko przebudowałam te emocje w coś pozytywnego. Pomyślałam, że chciałabym wygrać, żeby razem z nimi cieszyć się medalem na stadionie.

Mama czy tata bardziej pchali panią w stronę sportu?

No właśnie nikt mnie nie pchał, to była moja decyzja. Teraz tylko rodzice przekomarzają się, po kim odziedziczyłam talent. Prowadzą cichą wojnę: mama twierdzi, że mam jej cechy, tata, że jego.

Pani tata pracował jako posadzkarz zagranicą, w domu bywał w weekendy. Udało wam się zbudować mocną więź?

Tak po prostu wyszło, tak musiało być. Nie mam do nikogo żalu. Tata zawsze był z nami na tyle, ile mógł. Wspierał nas, pomagał, był blisko. Myślę, że się kochamy i kłócimy, jak każda rodzina. Mamy zdrowe relacje. Kiedy byłam młodsza ciągle miałam zwarcia z dwoma młodszymi braćmi, każdy miał swoją racje, a moja oczywiście była najważniejsza. Teraz wiem jednak, że kiedy pojawia się problem, możemy na siebie nawzajem liczyć, jak na nikogo innego.

Bycie najstarszym dzieckiem w rodzinie to także nauka odpowiedzialności, która przydała się w sporcie?

Pewnie się przydała, ale o niczym nie decydowała. Zawsze chciałam mieć starszego brata, ale tego nie dałoby się przecież nadrobić.

Na Instagramie pochwaliła się pani zdjęciem z najnowszej sesji. Nago, pomalowana na złoto. Co to za projekt?

Z tych zdjęć powstanie kalendarz, będzie też wystawa i książka. Pojawi się w niej osiem dziewczyn, polska sportowa czołówka, pomalowano na złoto, srebro i brąz. Każda z nas nie tylko się pokaże, ale też opowie jak znalazła się w sporcie i jak to traktuje. Kiedy dostałam propozycję wzięcia udziału w tym projekcie, myślałam, że nie dam rady, bo nie jestem typem, który potrafi stać i pozować do zdjęć. Ale chętnie się zgodziłam uznając, że to będzie nowe doświadczenie. Kolejne wyzwanie. Mąż nie był do końca zachwycony, ale ponieważ bardzo tego chciałam, musiał się zgodzić i sprawę jakoś przetrawić. Mam nadzieję, że zdjęcia zostaną dobrze odebrane przez tych, którzy je zobaczą, ja bawiłam się świetnie przy ich powstawaniu.

Pozowanie nago to też pokonywanie własnych barier?

Nie miałam z tym problemu. Bardziej bałam się tego, że będę się uśmiechać. Nie potrafię być poważna zbyt długo, sądziłam, że przed aparatem nie dam rady. Ale udało się, niektóre zdjęcia wyszły poważne, a jak na mnie nawet bardzo poważne. Fotografka uzyskała planowany efekt.

Źródło artykułu: