Anita Włodarczyk: Większość mi zazdrości

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Co poczuła pani, kiedy okazało się, że Łysienko zostanie odebrany złoty medal olimpijski z Londynu za stosowanie dopingu?

Miałam pewne podejrzenia z lat, kiedy rywalizowałyśmy. Na dwa miesiące przed igrzyskami w Londynie Tatjana ogłosiła, że jest kontuzjowana. Przyjechała do Londynu i w pierwszym starcie po urazie rzuciła 78 metrów. Nieraz miałam kontuzję i wiem, jak to wygląda. To tak, jakbym teraz po zabiegu pobiła rekord Polski. To jest niemożliwe. Nic głośno nie mówiliśmy na ten temat, bo jak się nie ma dowodów, nie można nikogo oskarżać, bez sensu byłoby się wychylać. Ale na mistrzostwach świata w Moskwie w 2013 roku Łysienko powtórzyła ten sam numer. Najpierw zniknęła, a później na zawodach pobiła rekord Rosji, zdobywając tytuł.

Zobacz także: Oficjalnie: Anita Włodarczyk mistrzynią olimpijską z... 2012 roku

Jak to jest walczyć z kimś, kogo się podejrzewa o doping?

Nie było tak, że byłam tego pewna, nie motywowało mnie, że walczę z kimś, kto nieuczciwie postępuje. Tutaj w grę wchodził jeszcze czynnik ludzki - ja Tatjanę zwyczajnie lubiłam. Przyjeżdżała na memoriał Kamili. Kiedy okazało się, że otrzymam jednak złoty medal z igrzysk w Londynie, wróciłam do wspomnień i oglądałam zdjęcia - często siedziałyśmy przy jednym stole. Pamiętam, kiedy na mityngu we Włoszech poprosiłam ją, żeby w Moskwie kupiła dla mojej znajomej płytę. Nie było z tym żadnego problemu, miałyśmy bardzo dobry kontakt. Kiedy w 2014 roku byłam na zawodach w Rosji, a ona przez ciążę przerwała karierę, wpadła do nas w odwiedziny zamienić kilka słów. Jak widać - miała też drugą twarz. Szkoda, bo nie da się cofnąć czasu. Otrzymam medal pięć lat po igrzyskach, wtedy w Londynie świętowałam jednak srebro.

To pani potrafi świętować?

Jest czas na trening, jest na zabawę. Kiedy kończę sezon, umiem zaimprezować. Jestem normalną kobietą, uwielbiam tańczyć. Potrafię zamykać rozdziały - była główna impreza, zdobyłam medal, czyli było i minęło. Myślę, że do mnie tak naprawdę nie dochodzi jeszcze, ile osiągnęłam, że mam tyle sukcesów. Na razie tylko realizuję kolejne cele, od punktu A do punktu B. Jak coś się uda, to znowu patrzę w przód. Nie rozczulam się nad sobą. Nikt się nade mną nigdy nie rozczulał.

Dom skazał panią na sport?

Nie musiałam trenować i bardzo się z tego cieszę. Rodzice kochali sport, chociaż nie uprawiali go wyczynowo. Mama grała w koszykówkę w szkole średniej, tata w piłkę nożną, każdy dzień wolny od pracy i szkoły spędzaliśmy aktywnie - na rowerach, boiskach. Później pojawił się speedrower (żużel na rowerach - przyp. red.), też całą rodziną, bo tata był prezesem w klubie, mama sekretarzem, brat jeździł, więc i ja spróbowałam swoich sił. Nikt jednak nie zmuszał mnie do bycia sportowcem. Sama chciałam, sama próbowałam. W dzisiejszych czasach wywiera się na dzieciaki za dużą presję, często widzę, jak rodzice nachalnie ingerują w karierę dzieci, jak zmuszają je do realizacji być może własnych marzeń. U mnie było zupełnie inaczej, mogłam liczyć tylko na wsparcie. Rodzice żyli moimi startami, kibicowali mi, ale nigdy nie powiedzieli, że mam coś wygrać.

Powiedziała pani, że nikt się nad nią nie rozczulał. W domu też nie?

Nie byłam rozpieszczona, chociaż niewiele brakowało. Byłam najmłodsza w domu, brat jest przecież starszy, byłam córeczką tatusia, ale nie odczuwałam żadnej taryfy ulgowej. Łobuzowałam. Rodzice żartowali, że zachowuję się jak chłopak, a mój brat jak dziewczyna. Pamiętam, że jeden raz w życiu dostałam paskiem po tyłku, ale porządnie sobie wtedy nagrabiłam. Zawsze jednak miałam olbrzymi szacunek dla rodziców - nie kombinowałam, nie oszukiwałam, żeby gdzieś tam wyjść czy coś zrobić. Zbudowaliśmy w ten sposób wzajemne zaufanie i do dzisiaj mamy kontakt bardzo przyjacielski.

W czasie startów wie pani, w którym miejscu stadionu siedzą najbliżsi?

Z wyjątkiem Moskwy w 2013 roku są na każdych ważnych zawodach od dziesięciu lat. Zawsze kupuję bilety dla rodziców i brata, więc wiem, skąd na mnie patrzą. To pomaga, dodaje otuchy, czuję, że mam wsparcie bliskich. Na mistrzostwach Europy w Zurychu, kiedy po raz pierwszy w karierze spaliłam dwa pierwsze rzuty w finale i stałam przed ostatnią szansą, pomyślałam sobie, że tak nie może się to skończyć. Przecież moja rodzina tyle przejechała, by ze mną być, tyle czasu poświęciła, żeby mi kibicować, na dodatek na stadionie był też mój dwuletni chrześniak - tak mnie to zmotywowało, że weszłam do koła i wygrałam.

Myśli pani o własnej rodzinie - mężu, dzieciach? Może to byłaby jeszcze większa motywacja?

Kiedy obserwuję koleżanki, które mają rodziny, to wiem, że na pewno nie wróciłabym do sportu po urodzeniu dziecka. Nie chcę nikogo obrażać, ale myślę, że dziewczyny, które wracają, nie są na moim poziomie sportowym. U mnie wszystko jest podporządkowane zawodom - na sto procent. Po pierwszym treningu i obiedzie jest drzemka, a jakby było dziecko, to nie mogłabym sobie na to pozwolić. Nie potrafiłabym się zregenerować i to byłby duży problem. Ustaliłam z trenerem, że albo działamy na maksa, albo w ogóle. Nie potrafiłabym zajmować się dzieckiem i trenować z pełnym zaangażowaniem.

Odstrasza pani facetów?

Miałam kilka takich śmiesznych sytuacji, przede wszystkim na zgrupowaniach. Rzut młotem to jednak konkurencja męska, siłowa. Oczywiście miłości nie da się zaplanować i jakby coś nagłego się wydarzyło to nie wiem, jaką podjęłabym decyzję. Ale na razie liczy się tylko sport i na nim się koncentruję.

Mężczyźni się pani boją?

Kiedy ściskają mi dłoń na przywitanie, robią to tak mocno, jakby chcieli mnie sprawdzić. Nie próbuję walczyć ze swoim wizerunkiem. Wiele osób spotkanych na ulicy mówi mi, że na żywo wyglądam inaczej. Że jestem szczuplejsza, mniejsza. Kibice widzą mnie w pracy, w walce, w stroju sportowym i kiedy nagle zobaczą mnie w sukience, doznają szoku. Przyzwyczaiłam się. Dobrze, że moje paznokcie już nikogo nie dziwią. Tłumaczyłam wiele razy, że kiedy nie są dobrze zrobione, czegoś mi brakuje. Bez biało-czerwonych barw na paznokciach, albo orzełka, czułabym, że czegoś mi brakuje. Zresztą lubię mieć zadbane paznokcie nie tylko podczas startów.

Jest pani pamiętliwa?

Potrafię przebaczyć. Jeden raz, nawet drugi i trzeci, ale kiedy ktoś ciągle mi dokucza i ciągle przekracza granice, to wtedy jest już naprawdę źle. Taka jestem.

Konradowi Bukowieckiemu pani nie wybaczyła. Po tym, jak na Instagramie zakleił pani twarz na plakacie zapraszającym na festiwal rzutu w Cetniewie, odmówiła pani startu w imprezie. A później nie wzięła pani udziału także w memoriale Kamili Skolimowskiej.

Wiadomo, co się wydarzyło. To było zupełnie bez smaku, chamskie zachowanie. Dużo osób myślało, że to przez Bukowieckiego nie wystartowałam także w memoriale Kamili w Chorzowie, ale to nieprawda. Nigdy tego nie powiedziałam. Wydarzyło się kilka innych rzeczy, które zmusiły mnie do podjęcia takiej decyzji.

Jakich rzeczy?

Kiedy zdecydowałam się nie wystartować w Cetniewie, rozpoczęła się na mnie nagonka w mediach. Wiele się o sobie naczytałam i stwierdziłam, że nie ma dalej sensu tego ciągnąć. Dużą rolę w mojej decyzji odegrał pan Robert Skolimowski, tata Kamili. Źle się o mnie wyrażał, nie tylko w mediach. Uznałam, że nie przyjadę na memoriał, a kiedy to ogłosiłam, dostałam od pana Roberta SMS, w którym zwyczajnie mnie obrażał. To nie był pierwszy raz. Wcześniej przy okazji afery ze zgrupowaniem w Chula Vista było podobnie. Wypięli się na mnie wszyscy, w tym pan Robert. Wtedy spokojnie czekałam, myślałam, że przemyśli swoje zachowanie, ale kiedy znowu przystąpił do ataku, nie mogłam już nie zareagować. Byłam ambasadorką jego fundacji i jeśli jako prezes wyrażał się tak o "twarzy" swojego projektu, doszłam do wniosku, że ze względu na brak szacunku pora zakończyć współpracę. Nie była to łatwa decyzja, ale nieodwołalna. Nikt mi nie zabierze tego, co zrobiłam przez lata działania dla fundacji. Wypromowałam super memoriał, a o Kamili pamiętam i będę pamiętać. Nadal mam jej rękawicę.

Żałuje pani tego, co wydarzyło się wcześniej, podczas wspomnianego zgrupowania w Chula Vista?

Informacja o alkoholu w lodówce w jednym z pokojów i tak przedostałaby się do mediów i trzeba byłoby się z tego tłumaczyć. Zgadza się, wyszłam przed szereg, bo nie mieszkałam z innymi w ośrodku, ale w pobliskich apartamentach. Jeśli informacja o powodzie wyrzucenia ekipy z ośrodka wyszłaby na jaw, wszystkich nas wrzucono by do jednego worka, zaczęłoby się kombinowanie i tłumaczenie, że mnie tam nie było. Chciałam temu zapobiec, uprzedzić spekulacje. Stało się, nie żałuję. Nie widziałam powodu, by ponosić odpowiedzialność za coś, co mnie nie dotyczyło.

Kiedy zdecydowałam się nie wystartować w Cetniewie, rozpoczęła się na mnie nagonka w mediach. Wiele się o sobie naczytałam i stwierdziłam, że nie ma dalej sensu tego ciągnąć. Dużą rolę w mojej decyzji odegrał pan Robert Skolimowski, tata Kamili. Źle się o mnie wyrażał


Czyli wyszło, że pani nie pije i kapuje?

Tak, a w Polsce to przecież najcięższy zarzut.

Potrafi pani w ogóle działać spontanicznie, czy wszystko musi być od początku do końca zaplanowane?

Potrafię spontanicznie podejmować decyzję o swoim czasie wolnym. Czasami siedzę na kanapie w domu, wsiadam w samochód i jadę trzysta kilometrów zrobić komuś niespodziankę swoimi odwiedzinami.

Wyobraża sobie pani życie bez sportu?

Coraz częściej myślę o końcu kariery. Rozmawiam z byłymi sportowcami, którzy radzą mi, bym jak najdłużej startowała, bo później życie zaczyna się na nowo. Poznaje się, jakie jest naprawdę. Jestem zaprogramowana na igrzyska w Tokio, ale mam świadomość, że nie będę do końca życia sportowcem. Chciałabym mieć na siebie plan, kiedy powiem "dość". Na razie ciężko mi to sobie wyobrazić. Wolny czas mam teraz przecież tylko w wakacje i czasami nie jest łatwo. W zeszłym roku straciłam trzy miesiące przez kontuzję i wiedząc, że nie muszę budzić się rano i iść na trening, byłam na siebie zła. Czułam, że uciekają mi cenne godziny, że nic nie robię. Kiedy ma się do swojej dyspozycji całą dobę bez żadnych obowiązków, to można zwariować. Nie wyobrażam sobie, że po zakończeniu kariery będę siedzieć w domu. Nie wytrzymałabym tego psychicznie.

Jak teraz spędza pani czas po sezonie?

Kiedy kończą się zgrupowania i starty, to liczę dni do urlopu. Później przez tydzień dochodzę do siebie i nadrabiam braki w normalnym życiu. Dla mnie formą relaksu jest zrobienie śniadania, pójście na zakupy, pranie, prasowanie. Pewnie brzmi to śmiesznie, ale naprawdę doceniam możliwość pójścia na bazarek po rzeczy potrzebne mi do gotowania. A gotować uwielbiam. Mistrzynią nie jestem, ale potrafię zrobić dobre mięso, ciasta czy desery. Gorzej z zupami, bo wychodzi mi tylko ogórkowa. Kiedy nacieszę się już normalnością, zaczyna mnie nosić. Dużo wyjeżdżam, podróżuję. W ostatnie wakacje byłam w Stanach, w Japonii i oczywiście w odwiedzinach u brata w Anglii. W kilkanaście dni zrobiłam w powietrzu kilkanaście tysięcy kilometrów.

Rozmawiam z byłymi sportowcami, którzy radzą mi, bym jak najdłużej startowała, bo później życie zaczyna się na nowo. Chciałabym mieć na siebie plan, kiedy powiem "dość".


Gotowanie i sprzątanie pasuje do wizerunku twardej kobiety i mistrzyni w rzucie młotem?

Wyglądam na twardą, bo sport mnie tego nauczył. Jestem kojarzona z rywalizacją. Ale w domu jestem zupełnie kim innym, jestem normalna.

Na tym bazarku naprawdę robi pani zakupy czy głównie rozdaje autografy?

Mam już swoje miejsca, gdzie wiem, że uda mi się po prostu kupić to, czego potrzebuję. Ale rzeczywiście po igrzyskach w Rio z autografami nie miałam łatwego życia. Przychodziłam na bazarek i czekali na mnie ludzie, bo im sprzedawczyni powiedziała, że kilka dni temu robiłam tu zakupy i na pewno wrócę. O zdjęcia i podpisy prosiło mnie wiele starszych osób, takie babcie, którym nie można było odmówić. Było mi bardzo miło. Aż się wzruszałam.

Jest pani wrażliwa?

Bardzo. Ale żaden film mnie jeszcze nie pokonał. Najbardziej działają na mnie osoby starsze. Kiedy widzę staruszka, który idzie ulicą i się męczy, to aż serce mi pęka. Mam starszą sąsiadkę, widziałam ją ze dwa razy w życiu, ale kiedy miałam nogę w gipsie i spotkałyśmy się w garażu, aż głupio mi się zrobiło, kiedy zaproponowała mi pomoc.

Dekoracja medalowa panią wzrusza?

Popłakałam się w Rio, ale głównie dlatego, że medal wręczała mi pani Irena Szewińska. Wcześniej też były jakieś łzy, ale nigdy takie jak w Brazylii. Nie marzyłam o tym, że zajdę tak daleko. Sport był dla mnie tylko sposobem na spędzanie wolnego czasu. Kiedy inni szli na dyskoteki, do pubów, ja na trening. Po trzech latach zabawy podjęłam decyzję, że trzeba się zająć tym na poważnie. Rzucałam wtedy 52 metry. A teraz jestem rekordzistką świata.

Czy Anita Włodarczyk w 2019 r. zdobędzie złoto podczas mistrzostw świata w Katarze?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×