Iga Baumgart-Witan. Krew, pot i łzy za chwilę radości

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Sport to dla pani więcej radości czy płaczu?

Płaczu. Dziś jest go mniej niż kiedyś, bo jestem pewniejszą i równiejszą zawodniczką. Droga do miejsca, w którym jestem, była jednak usłana cierniami, nie różami. Miałam więcej upadków niż wzlotów. Mówi się, że przez cały rok sportowiec musi przelać dużo potu, krwi i łez, aby mieć chwilę radości. Niektórzy twierdzą, że taka chwila pozwala zapomnieć o bólu, że to wszystko jest tego warte. Nie jestem pewna, czy po zwycięstwie słodycz zawsze wynagradza cierpienie. Może się wydawać, że im bardziej się cierpi, tym lepiej potem smakuje sukces, ale nie zawsze tak jest. U mnie różnie z tym bywa. Po wygraniu w tym roku halowych mistrzostw Polski wróciłam do domu i się popłakałam. Było mi bardzo przykro, nie chciałam więcej biegać.

Co się stało?

Zeszły ze mnie emocje i nagle zaczęłam czytać o innych dziewczynach: Justynie, która przegrała zawody jako mistrzyni Europy czy Ani Kiełbasińskiej, która pobiegła świetny wynik. Wygrałam, a wszyscy pisali o innych. Tak trochę: "Ej, Baumgart, zejdź, przepuść Justynę, przepuść Anię". Czułam się bardzo niedoceniona. Wiedziałam, jak dużo wysiłku kosztowało wygranie tego mistrzostwa, a mój sukces przeszedł bez echa.

Zrobiła pani swoje.

Fakt, wcześniej w hali wygrałam kilka biegów i tak zostało to odebrane. "Zrobiłam swoje". Dziś sama nie wiem, czego oczekiwałam. Może tego, że ktoś powie albo napisze: "O, jaka ona jest super, że wygrała". A tymczasem zaczęłam czytać: "Justyna przegrała, ale na pewno na mistrzostwach Europy pokaże", "Ania jest super, zrobiła super wynik". Obie pobiegły świetne zawody, miały piękne wyniki. No ale przecież mistrzynią byłam ja! Zawsze mi się wydawało, że kiedy człowiek zdobywa mistrzostwo, to wszyscy wokół niego skaczą. A tu nagle nic! I co, jak to? Nie ma żadnych fajerwerków? Było mi dziwnie. Pewnie, może teraz brzmię, jakbym chciała, żeby ludzie wkładali mi na głowę koronę, ale to chyba naturalne, że człowiek chce, aby jego praca była doceniona.

Często czuje się pani niedoceniona?

Przez bliskich absolutnie nie. Bardzo mnie wspierają i chwalą, od trenerki ciągle słyszę, jak było super. Opinia rodziny jest dla mnie najważniejsza, więc tym bardziej nie rozumiałam swojej reakcji i tego, że nagle zaczęłam się przejmować słowami innych. Później usiadłam i zaczęłam się zastanawiać: "Iga, dla kogo ty to w ogóle robisz? Dla siebie, dla rodziny, dla kraju, dla kibiców? No, ale łaska kibiców na pstrym koniu jeździ! Dziś chwalą, a jutro powiedzą, że się skończyłaś". Wtedy zaczął się ryk, płacz, i refleksja: "Co ja robię?". Może to był też efekt pracy, zmęczenia. Jechałam na te mistrzostwa bardzo zestresowana.

Dlaczego?

Nagle, znienacka spadło na mnie, że mam najlepszy wynik na świecie. Chyba mnie to przytłoczyło. Przez całą zimę towarzyszyły mi duże emocje i tym płaczem najwyraźniej musiałam się oczyścić.

Często czujecie, że jako dziewczyny ze sztafety żyjecie w cieniu Justyny?

Podczas mistrzostw Europy w Berlinie zajęłam piąte miejsce w finale i pobiłam rekord życiowy. To był dla mnie wyczyn, dokonałam czegoś niemożliwego! Miałam wówczas trzy biegi, walczyłam też w eliminacjach. A Justyna dwa. Po finale ona biegała z flagą, a ja się szybko schowałam. Później obie dobrze wystartowałyśmy w sztafecie, zdobyłyśmy złoto. Zaczęły się zachwyty: "Co za wyczyn! Justyna miała dwa biegi w ciągu godziny". I pomyślałam sobie: "Halo, ja też". Ona wygrała, ja byłam piąta, ale tak samo się zmęczyłyśmy. Razem szłyśmy po tym biegu indywidualnym na stadion boczny, wspierałyśmy się, obie miałyśmy tylko półtorej godziny przerwy.

Podkreślam: nie mam do nikogo pretensji. To wszystko jest dla mnie zrozumiałe, przecież Justyna została podwójną mistrzynią. To coś niesamowitego. Siedziało we mnie jednak, że też tam byłam, też się zmęczyłam, a nikt o mnie nie wspomniał. Wtedy poczułam, że jestem w cieniu Justyny.

To był Berlin. A jak jest na co dzień?

Znam swoją wartość i wiem, że wszystko przede mną. To mnie napędza. Wierzę, że kiedyś sama mogę być twarzą sztafety. I myślę, że każda z nas tak ma.

Wojciech Nowicki. Niezwykle skromny człowiek -->

Jak z pani perspektywy wyglądało to półtorej godziny między biegiem indywidualnym i sztafetą?

Pamiętam, jak weszłyśmy do call roomu. Zazwyczaj jest tam bardzo "gęsto", atmosferę można ciąć siekierą. Wszyscy byli skoncentrowani, spięci, nikt się nie odzywał. A my już emocjonalnie przeżyłyśmy finał mistrzostw Europy i zaczęłyśmy się wygłupiać, żartować. Rywalki widziały nasz luz, to mogło na nie wpłynąć.

Po tym, jak zeszły emocje, zrobiło mi się strasznie zimno. Trzęsłam się, miałam zmarznięte ręce. Dopiero, kiedy czekałam na swojej zmianie i widziałam, że biegnie w moim kierunku Gosia, serducho zaczęło walić. Wtedy poczułam: "Kurde! To jest finał mistrzostw Europy. Biegniemy po medal".

Wiedziałyście, że dacie radę, czy była niepewność?

Podczas biegu zastanawiałam się: "odetnie mnie czy nie"? Nie byłam pewna reakcji mojego organizmu. Niby na adrenalinie jestem w stanie zrobić wszystko, ale człowiek pewnych rzeczy nie przeskoczy. Ja przeskoczyłam. Nie był to wybitny bieg. Kiedy zobaczyłam międzyczasy, szału nie było. Po prostu: dobry wynik. Inna sprawa, że rywalki dobrze wiedzą, jak jesteśmy mocne. I trochę biegły "na nas".

Jak duży wpływ na wasze zwycięstwa ma głowa? To jest tak, że na takie halowe mistrzostwa Europy do Glasgow pojechałyście po swoje?

Tak, pojechałyśmy tam po swoje. Kiedy byłyśmy młodsze, to my goniłyśmy rywalki...

... a mówi się, że łatwiej gonić niż uciekać.

Z drugiej strony często wtedy spoglądałyśmy na listy i mówiłyśmy: "Te są mocne, te są mocne... Ale mamy serię, będzie trudno wejść do finału". A teraz patrzymy: "Nie, nie, nie, o tu może, ale nie, nie". Wiemy, że nawet rezerwowym składem możemy wygrywać biegi. Jesteśmy świadome naszych możliwości i naszej mocy. Pamiętajmy też jednak, że nic nie jest dane raz na zawsze.

Na mistrzostwa świata lecicie jako goniące czy uciekające?

Czujemy i wiemy, jak mocne są rywalki. Chcemy powalczyć o medal, mamy na to szanse. Naszym atutem jest to, że umiemy biegać sztafety. Jamajki mogą mieć na papierze dużo lepszą sumę czasów od nas, a później gubią pałeczkę albo nie umieją się dobrze ustawić po łuku. My w takich sytuacjach radzimy sobie zdecydowanie lepiej.

To prawda, że nie widziała pani biegu koleżanek, kiedy wygrały z Amerykankami w Jokohamie?

Nie widziałam. Nie lubię oglądać biegów, w których nie startuję. Po prostu wiem, że będzie mi przykro, bo siedzę w domu i nie mogę być tam z nimi.

Jak pani zareagowała, kiedy zobaczyła wynik?

"Co tam się stało? Ale jaja!". Cieszyłam się, że dziewczyny zdobyły złoto, ale było mi też przykro, bo może już nigdy nie będziemy miały okazji wygrać z Amerykankami.

O czym dziś pani marzy?

Moje marzenie mam głęboko w serduszku i jak powiem głośno, to może się nie spełnić. Mówię o tym pozasportowym. A sportowe? Medal olimpijski. To chyba jasne.

Autor na Twitterze:

Zobacz inne teksty autora -->

Czy Polki zdobędą w Katarze medal mistrzostw świata?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×