Marcin Held - chłopak z Polski, który został gwiazdą drugiej siły MMA w Stanach

Newspix / Tomasz Blaszczyk / Na zdjęciu: Marcin Held
Newspix / Tomasz Blaszczyk / Na zdjęciu: Marcin Held

Kiedy 18-letni Marcin Held podpisywał kontrakt z Bellatorem, eksperci zastanawiali się, jak to możliwe, że dzieciak z Polski ma na swoim koncie tyle zwycięstw. Tyszanin wdarł się do organizacji przebojem i w listopadzie, powalczy o pas mistrzowski.

W tym artykule dowiesz się o:

23-letni obecnie Held to absolutna czołówka wagi lekkiej (do 70 kg) polskiego i światowego MMA. Ma na swoim koncie 21 zwycięstw (z czego aż 16 przed czasem) i tylko 3 porażki. Jego wizytówką są efektowne poddania, którymi zazwyczaj kończy pojedynki. Jest posiadaczem czarnego pasa w brazylijskim jiu-jitsu i mistrzem Europy w tej dyscyplinie sportu. Trzykrotnie startował w turnieju wagi lekkiej Bellatora i został jego triumfatorem w 2014 roku. W kwietniu tego roku uzyskał prawo do walki o pas, pokonując efektowną balachą na kolano Rosjanina Aleksandra Sarnawskiego. O tytuł powalczy 6 listopada w St. Louis, a jego w rywalem będzie Will Brooks.

WP SportoweFakty: Jak to się stało, że trafił pan do sportów walki?

Marcin Held: - Czysty przypadek. Jako młody chłopak zobaczyłem na ulicy plakat Bastionu Tychy i zapisałem się na treningi aikido. To były początki brazylijskiego jiu-jitsu w Polsce, wszyscy się tego uczyli. Nawet mój trener Sławek Szamota jeździł do Poznania, żeby uczyć się od Karola Matuszczaka. Nie pamiętam pierwszego treningu, ale przypominam sobie, że na naszych zajęciach pojawiały się techniki rodem z aikido - "plaskacze", wykręcanie nadgarstków, sprowadzenia. Miałem wtedy 9 lat. W swojej grupie nie byłem najstarszy, ale nie byłem też najmłodszy. Już od pierwszego dnia starałem się gonić moich kolegów. Pamiętam chłopaka o imieniu Filip, który rok wcześniej trafił do Bastionu. Na początku nie miałem z nim szans, przegrywałem, ale byłem uparty. Z każdym treningiem było coraz lepiej. Zacząłem stawiać opór i w końcu przyszły zwycięstwa. Jak ja się wtedy cieszyłem.

Mając zaledwie 16-lat postanowił pan zadebiutować w MMA. Dlaczego?

- Ostateczna decyzja zapadła jakieś pół roku wcześniej. Powiedziałem sobie, że chcę się sprawdzić w dyscyplinie, która od zawsze mi się podobała. Patrzyłem, jak walczą moi koledzy, widziałem, że idzie im dobrze i trochę pozazdrościłem. Ale nie ukrywam, że zdecydowały również pieniądze. Jak startowałem w zawodach brazylijskiego jiu-jitsu, to nie dość, że nie dostawałem za to żadnych pieniędzy, to na dodatek musiałem opłacić startowe, przelot, hotel. Nawet wtedy, kiedy zdobywałem mistrzostwo Europy, nie otrzymałem za to żadnych pieniędzy.

Można powiedzieć, że był pan wówczas dzieciakiem. Jak traktowali pana dorośli zawodnicy?

- Mój dobry przyjaciel Maciej Polok pamięta moment, kiedy przyszedłem z grupy dziecięcej do tej złożonej z dorosłych zawodników. Był wtedy zdziwiony. Nasłuchał się tekstów w stylu: z grupy dziecięcej przyjdzie do nas niezły "kot", swoich rówieśników okładał, jak chciał. No i pamiętam pierwsze sparingi. Lał mnie niemiłosiernie! Wchodził za plecy i notorycznie poddawał. Cały czas słyszałem tylko: miał być taki dobry, a on przecież nic nie umie. Byłem wtedy 14-letnim dzieciakiem, a on dorosłym facetem. To mnie nie złamało. Z perspektywy czasu uważam, że nawet zahartowało.

Jak zareagowali pana rodzice, kiedy dowiedzieli się, że będzie pan zawodnikiem MMA?

- Mama oczywiście wyraziła zgodę na treningi jiu-jitsu. Wiedziała, że jeżdżę na zawody, że osiągam dobre wyniki. Terminarz startów był dość napięty i kiedy w końcu przyszedł czas debiutu w MMA, to najzwyczajniej w świecie mamę okłamałem. Powiedziałem tylko: jadę na zawody. Nie mówiłem, że będę walczył w MMA, nie tłumaczyłem, czym ten sport jest. Walkę wygrałem, nie dałem się obić, więc nie miała podstaw, by mnie o coś podejrzewać. Z czasem się jednak dowiedziała i zaczęła się martwić. Mówiła, że będę kaleką, że stanie mi się krzywda. Wtedy o MMA pisało się różne głupoty: że to walki bez zasad, że pojedynek toczy się o życie. Musiałem jej wytłumaczyć, że to sport oparty na zasadach, że o bezpieczeństwo zawodników dba sędzia.

W MMA jest pan fenomenem. Od razu rzucono pana na głęboką wodę.

- Moja kariera znacznie różni się od tego, co dzieje się w MMA obecnie. Teraz młodych zawodników się "prowadzi", dobiera im się przeciwników, buduje rekord. Ja faktycznie zostałem rzucony na głęboką wodę. Moim pierwszym rywalem był starszy ode mnie o rok Mateusz Piórkowski. Zostaliśmy tak dobrani, aby nieletni nie mierzył się z dorosłym. I na tym okres ochronny się zakończył. Później przyszły walki z Arturem Sowińskim, Mariuszem Pioskowikiem, Rafałem Lasotą, Borysem Mańkowskim. Nawet się nad tym wszystkim zbytnio nie zastanawiałem. Stawałem do pojedynku i nie myślałem o budowaniu rekordu, który kiedyś może otworzyć drogę do wielkiej kariery. Z perspektywy czasu niczego nie żałuję. Inna sprawa, że nie mam podstaw, ponieważ dopiero w 9. walce znalazłem pogromcę.

W wieku 18 lat wypatrzyli pana przedstawiciele organizacji Bellator, drugiej siły MMA w Stanach. Jak oni pana odbierali?

- Moje osiągnięcia robiły na nich ogromne wrażenie. Amerykańscy dziennikarze byli mocno zdziwieni, kiedy analizowali moją karierę (Held legitymował się wówczas rekordem 10-1 - przyp. red.). Wszystkie wywiady wyglądały podobnie: jak to możliwe, że dzieciak z jakiejś tam Polski ma tyle zwycięstw na koncie? To na pewno pomogło, bo już na początku startów w Bellatorze ludzie się mną zainteresowali.

Pierwszą walkę w Bellatorze stoczył pan w wieku 19 lat. To był 2011 rok. Jak bardzo polskie gale różniły się wtedy od amerykańskich?

- To była przepaść. Pamiętam zdziwienie, kiedy po przylocie do Stanów dostaliśmy szczegółowy kalendarz. Tego w Polsce nie było. U nas trzeba było się tylko stawić na ważeniu i na walce. Wymagane były również aktualne badania lekarskie, ale te nie zawsze były sprawdzane. W Bellatorze wszystko było dokładnie zaplanowane. No i ta wszechobecna kamera. Towarzyszyła nam bez przerwy od momentu pojawienia się w hali. To było dla mnie trochę tremujące. Również fakt, że już w samej klatce, podczas prezentacji operator dosłownie dotykał twojej twarzy obiektywem. Wówczas gale polskie i amerykańskie dzieliła przepaść.
[b]
Zobacz, jak miażdży Marcin Held

Druga część wywiadu na kolejnej stronie[nextpage]
Domyślam się, że pod względem finansowym również.[/b]

- Zdecydowanie tak. Kiedy podpisałem kontrakt z Bellatorem, poczułem, że w tym sporcie da się zarobić. Wówczas miałem o wiele łatwiej, ponieważ mieszkałem z rodzicami, więc nie miałem podstawowych wydatków typu mieszkanie, wyżywienie czy samochód. Wszystko, co zarobiłem, mogłem zainwestować w swój rozwój. I tak naprawdę pieniądze zarobione na polskich galach tylko na to wystarczały. Pierwsza walka w Bellatorze była dla mnie olbrzymim zastrzykiem finansowych. Poczułem, że mogę trochę odłożyć.

To nie były jednak łatwo zarobione pieniądze. Która walka w Bellatorze była najtrudniejsza?

- W tym momencie powinienem powiedzieć, że porażka z Michaelem Chandlerem. Prawda jest jednak taka, że on był silny, poddał mnie, a ja nic nie mogłem zrobić. W walce z Davidem Jansenem zabrakło kondycji. Pojedynek był przekładany, byłem po kontuzji kolana i nie mogłem się odpowiednio przygotować. Paradoksalnie najtrudniejszym pojedynkiem był ten z Derekiem Andersonem. Wygrałem przez duszenie trójkątne, ale gdybym tego trójkąta nie chwycił, to byłoby ciężko.

Rozumiem, że z trzech przegranych w karierze najbardziej bolała ta z Łukaszem Sajewskim jeszcze podczas występów w Polsce.

- To była pierwsza porażka po serii 8 zwycięstw. Łukasz nie był wówczas zawodnikiem klasy światowej i dlatego ta przegrana mocno mnie zabolała. Tym bardziej, że miałem już wówczas aspiracje, by startować na większych galach. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Na chwilę zwątpiłem w to, co robię. Ale szybko wróciłem na odpowiednie tory, zacząłem wygrywać. Po kilku wygranych przyszła porażka z Chandlerem. Zabolała, ale bardziej pod względem finansowym. Mogę zdradzić, że ta przegrana kosztowała mnie 35 tysięcy dolarów. Mój kontrakt zakładał, że w przypadku zwycięstwa za kolejny turniejowy pojedynek dostanę o wiele więcej kasy. Przegrałem i w kolejnej walce startowałem z niższego pułapu. Dużo pieniędzy przeszło mi koło nosa, ale to była dobra lekcja.

Gdzie bardziej odczuwa pan popularność?

- Większość czasu spędzam w Polsce i dlatego to tutaj bardziej ją odczuwam. Często się zdarza, że ktoś zaczepia mnie na ulicy, w sklepie, prosi o zdjęcie. W Stanach pojawiam się tylko przy okazji walk, dlatego ciężko mi to porównać. W mediach społecznościowych również przeważają polscy kibice. Jeśli chodzi o Stany, to wokół mnie zrobiło się głośno po zwycięstwie Patricky'm Freirem w finale turnieju. Ta walka była mocno promowana, mówiło się, że stawką jest 100 tysięcy dolarów. Przed samym starciem moja osoba była jednak pomijana. Amerykanie chyba nie chcieli, żebym wygrał i dlatego w telewizji cały czas pokazywano rywala. Jego brat jest aktualnym mistrzem w lżejszej wadze i chyba chcieli mieć na tronie dwóch braci. Byłem dla nich zawodnikiem, który może i walczy efektownie, ale pochodzi z końca świata. No cóż, sprawiłem im psikusa.

Już 6 listopada powalczy pan o upragniony pas mistrzowski Bellatora. Rywalem będzie Will Brooks. Czego pan się po nim spodziewa?

- To na pewno bardzo ciężki rywal, ale nie jest jakoś szczególnie niebezpieczny. Bardziej obawiałem się pojedynków z Freirem czy Aleksandrem Sarnawskim, którzy słyną z mocnego ciosu. Brooks jest przekrojowy, dobry w każdym elemencie, jego mocną stroną jest przygotowanie atletyczne. Łatwo nie będzie, ale większe obawy miałem przed wymienionymi wcześniej rywalami.

Trenuje pan w poznańskim Ankosie MMA. Czy to ze względu na mocne zapasy Brooksa?

- Od teraz Ankos MMA będzie moim głównym klubem. Zdecydował szereg powodów. To baza do szlifowania zapasów, ale też klub, w którym trenuje wielu bardzo dobrych zawodników, z którymi można posparować. Poza tym Ankos, to nie tylko zapasy - klub ma świetnych zawodników w każdej płaszczyźnie walki. Jedno się nie zmieni - tak jak do tej pory, będę latał do Londynu, do Stanów, żeby uczyć się w wielu miejscach.

Są kibice, którzy obawiają się, że skupi się pan właśnie na zapasach i zgubi pan swój niepowtarzalny styl, że zapomni pan o ofensywnym jiu-jitsu, którym miażdży pan rywali.

- A ja się nie obawiam. Trenowałem w wielu miejscach, gdzie skupiałem się na zapasach, stójce i jakoś nie straciłem swoich głównych atutów. Wiem, jaki jest mój styl i on się nie zmieni, a będzie tylko ulepszany. Proszę się nie obawiać, nie stanę się nagle zapaśnikiem, który będzie obalał i trzymał. Główną bronią Marcina Helda pozostanie ofensywne jiu-jitsu.

Skoro mowa o jiu-jitsu. Gdyby miał pan zrobić ranking poddań, to które umieściłby pan na pierwszym miejscu?

- Najefektowniejsze było poddanie, które udało mi się zapiąć na gali w Australii, ale nagranie nie jest dostępne w sieci. Tam bardzo szybko wkręciłem się po nogę rywala (Kaleo Kwana - red.) i wyciągnąłem dźwignię. Ludzie, którzy to widzieli, szukali później nagrania w internecie, ale bez skutku. Mówili, że to mogło pretendować do poddania roku na świecie. Nie wiem, dlaczego organizacja nie wypuściła zapisu walki. Szkoda. Na drugim miejscu umieściłbym skończenie z pojedynku z Richem Clementim. On słynął z parterowej gry, jest posiadaczem czarnego pasa jiu-jitsu i wielu ekspertów nie spodziewało się, że mogę poddać. Zaskoczyłem wówczas wielu.

Najbliższy rywal będzie musiał uważać nie tylko na ten element walki. W 2013 roku w kapitalnym stylu znokautował pan Ryana Healy'ego. Kto stoi za poprawą umiejętności stójkowych?

- Cały czas pracowałem ze Sławkiem Szamotą. Wszystko nadzorowali trenerzy bokserscy, ale głównym trenerem pozostawał Sławek. To z nim tarczowałem, to on układał taktykę stójkową. Z nim zawsze dobrze mi się pracowało i myślę, że postałbym w Bastionie, ale zdecydował brak sparingpartnerów na odpowiednim poziomie. Z moim pierwszym trenerem będę dalej współpracował i to on stanie w narożniku podczas najbliższej walki z Brooksem.

Rozumiem, że pas Bellatora nie jest dla pana szczytem marzeń.

- Marzę o tym, żeby być najlepszym zawodnikiem na świecie. I chcę pójść tam, gdzie są najlepsi. Pas największej organizacji MMA na świecie zawsze będzie moim głównym celem.

Źródło artykułu: