Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: W którą stronę pójdzie ta rozmowa, jak pan myśli?
Izu Ugonoh, były bokser, zawodnik MMA: Trochę o sporcie, o życiu. Tak?
Chce pan coś wytłumaczyć?
Myślę, że ze strony kibiców na pewno jest ciekawość. Zdaje sobie sprawę, że dla wielu z nich moja decyzja nie będzie zrozumiała. Zmieniłem boks na MMA. Najważniejsze żebym sam rozumiał, dlaczego to robię. Nawet nie wiem, czy wcześniej mogłem podjąć inne decyzje. I czy w ogóle chciałbym cokolwiek zmieniać. Cieszę się, że tak potoczyły się moje losy. Znalazłem nową zajawkę.
Rok temu stoczył pan ostatnią walkę i przegrał z Łukaszem Różańskim. Zaraz po niej zakończył pan karierę.
Sposób, w jaki zakończyłem przygodę z boksem, sprawił mi ogromny zawód. Miałem ambicje, cele. Przygotowywałem się do walki i znalazłem się w niezrozumiałej sytuacji. Stanąłem w ringu i byłem bezradny. Najgorsze, co może się stać. Musiałem dojść do tego, co tak naprawdę się zdarzyło. Nie chodziło o ciosy Łukasza. Od dłuższego czasu coś we mnie siedziało. Nie byłem w stanie tego zlokalizować. Ta walka uświadomiła mi jedno: ja już nie chcę dłużej boksować. I dobrze, że przegrałem. Gdybym wygrał, dalej bym w to brnął. Karmił swoją ambicję. I się męczył. W głębi serca nie czułem już pasji. Ta walka mnie wyzwoliła. Od własnej ambicji, presji społecznej. Uwolniłem się. Zastanawiałem się jedynie, co dalej. Co powiedzą ludzie, bo przecież jestem przegrany.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Chalidow źle wykonał trening. Spotkała go kara
Kiedy dokładnie doszło do pana, że trzeba poszukać radości w innym zajęciu?
Gdy stałem w ringu naprzeciwko Łukasza. Byłem tam i to wszystko. Czułem, że nie robię tego całym sobą. Przede wszystkim - myślałem w ringu, a w walkach się tego nie robi. Tylko bije, działają automatyzmy. A ja stałem i się zastanawiałem.
Różański bił, a pan myślał o czym innym?
To było bardzo dziwne. Przyjąłem pierwszy napór Łukasza i jeszcze próbowałem coś zdziałać. Pomyślałem: "dobra, teraz przyklęknę, sędzia mnie wyliczy, przeczekam i wejdę z powrotem. Odwrócę to". Toczyłem tak naprawdę dwie walki. Z Łukaszem i ze sobą. Powtarzałem w myślach: "Izu, jesteś lepszy od niego. Nap...j! Dalej!". Z drugiej strony bunt, blokada. "Nie kolego, nie będziesz walczył. Bo jak wygrasz, to tego nie skończysz" - podpowiadał wewnętrzny głos. Od razu mówię - nie mam rozdwojenia jaźni.
Skąd u pana taka blokada?
Całe życie potrafiłem się do czegoś zmusić. Zaprogramować do wykonania celu. Miałem nawet wrażenie, że potrafię zamienić się w robota idącego po sukces. To sprawiało, że nie byłem elastyczny. Nawet, gdy czułem inaczej, to jednak ignorowałem swoje myśli. Liczyła się tylko dyscyplina i katorżnicza praca. Bo przecież ważny jest cel. Bardzo długo taki scenariusz się sprawdzał, przynosił mi wiele korzyści. Ale też przez tego typu podejście nie byłem w stanie wyłapać momentu, w którym coś przestaje działać. Nie dałem sobie czasu na prostą refleksję: co jest moim celem, czy chcę do niego dążyć. Przed oczami była tylko meta. Nie zdawałem sobie sprawy, że to już do mnie nie pasuje. To nie są łatwe sprawy. Bo jeżeli deklarujesz przed sobą, przed ludźmi, że chcesz coś robić, to jesteś konsekwentny i walczysz. Ale czasami trzeba zmienić drogę.
Dało się to wcześniej wyłapać?
Może gdybym nie był aż tak uparty? Ale nie... to przecież niemożliwe! Z moim charakterem inaczej nie mogło być. Dopiero taka porażka mną wstrząsnęła. Bo wiem, że normalnie poradziłbym sobie w tej walce. Nie chce nic odbierać Łukaszowi, bo świetnie się przygotował, postawił mi mocny opór. Był idealnym rywalem. Pokonał mnie i wszystko ze mnie wypłynęło. Pomyślałem wtedy: "przecież ty Izu tego nie chcesz".
Wiedziałem, że coś się zakończyło, ale było to dla mnie niesamowite wydarzenie. Przecież wystąpiłem przeciwko sobie na oczach wszystkich ludzi. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, rozumiem to. Miłość wygasła, po prostu szedłem do roboty. Ludzie powiedzą: to twój zawód, nie narzekaj. Oczywiście, ale bez tej iskry nie ma nawet co wchodzić do ringu.
Co było dalej?
Zacząłem ze sobą rozmawiać. "Co ty kurde będziesz robił?" - zapytałem. Zrozumiałem, że wcale nie potrzebuję akceptacji wszystkich. Oczywiście, to był proces, który wymagał ode mnie ogromnej szczerości. Wyciszenia osób z zewnątrz. Dlatego na jakiś czas odciąłem się od internetu. Krytyka nie miała dla mnie znaczenia, ale sam chciałem się przekonać, dlaczego tak się porobiło. Skoro na poziomie świadomym wykonywałem wszystko właściwie. I doszedłem do tego. Przez długi czas ciągnąłem coś, bo ludzie chcieli. A ja już nie miałem ochoty niczego udowadniać.
Jest pan inteligentnym i świadomym człowiekiem, a mimo to słuchał pan i sugerował się opinią innych. Coś mi tu nie pasuje.
Przez rok zrobiłem ogromny skok w myśleniu. Dziś inaczej widzę te sprawy. W boksie siedziałem 10 lat. Kawał życia. I trudno z tego zrezygnować, kiedy wszyscy dookoła mówią, że jesteś super, że będziesz wielki. Ludzie męczą się w swoich pracach latami, bo nie mają odwagi czegoś zmienić. To normalne zjawisko. Za mocno zafiksowałem się na wizję Izu Ugonoha - nadziei na sukces.
I nagle koniec.
Zmianę zacząłem od prostych rzeczy. Pozwoliłem sobie na próby. Zostałem poproszony o poprowadzenie treningów w Lęborku, ale w formule K1. Zgodziłem się, choć przez dziesięć lat ćwiczyłem tylko boks. Ale zaskoczyło. To weszło do mojej głowy naturalnie. Zacząłem chodzić na treningi. W jakim celu? Po prostu, ponieważ jestem sportowcem. Okazało się, że mieszane sztuki walki to jestem ja. Po dziewięciu latach bez kopania łupałem jak koledzy z sali już po kilku dniach. I co ważne - pojawiła się chęć. Wkręciłem się. Przyjechałem na treningi do Warszawy, do chłopaków z WCA. Z marszu, bez zbędnego przywitania, zacząłem z nimi sparować. Nie było w tym poczucia, że coś muszę. Fajna sprawa. I co ciekawe, niezależnie jak mi szło, cieszyłem się tym. Zeszło ciśnienie. W końcu, po tylu latach, dałem sobie przyzwolenie na popełnianie błędów. Przestałem się przejmować, że coś mi się nie uda. Wcześniej każdy najmniejszy krok poddawałem surowej, krytycznej ocenie. To mnie blokowało. Na nikogo nie zwalam winy, chodziło o mój mental.
Czyli ostatnie miesiące były łatwiejsze.
Były bardzo trudne.
Pierwszy etap?
Każdy etap.
Zapytam inaczej: jakie to były miesiące?
Bardzo dobre. Zapie...m na maksa. W sali, ale i w domu. Kończę teraz trzydziestą książkę, od stycznia. Obiecałem sobie, że przeczytam w tym roku czterdzieści. Trochę psychologii, biografie, kilka duchowych, bo wiara jest dla mnie ważna. Są też pozycje zupełnie luźne. Czytając zyskuję. Potrafię się skupić, bardzo głęboko skoncentrować na jednej rzeczy. A to w dzisiejszych czasach cenna umiejętność. Ciągle coś nas rozprasza. Nie jest tak, że chłonę te książki jedna po drugiej. Nie zawsze chce mi się czytać, ale się do tego zmuszam. Traktuję to jako trening. Nie idę w Instagram, nie chce tego mielić, bo siedzenie w telefonie strasznie męczy. I ogłupia. Dzięki temu, że czytam, jestem w stanie lepiej zrozumieć samego siebie. Książka pozwala na autorefleksję. Spędzasz czas ze sobą, nie uciekasz, nie szukasz rozrywek. To trochę przerażające miejsce, nasze wnętrze. Wielu ludzi od niego ucieka. Ale jak się tam posiedzi, to wcale nie jest tak najgorzej.
Zacząłem też rysować. Wzmacniam tym koncentrację. Kiedyś malowałem graffiti. W szkole rysowałem literki w zeszycie, to mi pomagało siedzieć na lekcji. Nauczycielka coś mówiła w tle, a rysowanie mnie uspokajało. Inaczej bym przecież nie wytrzymał w szkole, rozpierała mnie energia. W czasie pandemii zacząłem rysować twarze. Całkiem nieźle mi to wyszło, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Pewnego dnia po prostu wziąłem kartkę, ołówek i do dzieła. Posłuchałem siebie. To z pozoru proste rzeczy, ale w rzeczywistości bardzo trudne. To w zasadzie klucz do wszystkiego.
Trochę też piszę. O tym, co działo się w ciągu dnia. Ma to wpływ terapeutyczny, ale też pomaga sprecyzować, w którym kierunku chce się iść, co zrobić i co osiągnąć. Wyciągnąłem to z książki Jordana Petersona, uznawanego za jednego z najważniejszych myślicieli XXI wieku. Peterson bardzo mocno zaznacza, jak ważna jest umiejętność pisania. Pozwala uporządkować nasz umysł. Pisząc jesteśmy się w stanie przyjrzeć naszym myślom. Widzę, że ma to pozytywny wpływ na moje życie.
Dużo się pan o sobie dowiedział przez ostatni rok.
Jestem człowiekiem, który musi "cisnąć". Jeżeli się angażuję, to na sto procent. Czemu nie wymyśliłem, że przeczytam jedną książkę miesięcznie? Bo to żadne wyzwanie. Ale jedna na tydzień? Mało osób jest w stanie to zrealizować. Taki mam charakter, że muszę rąbać.
Suma summarum to był świetny czas. Miałem trudności, które udało się pokonać. Całościowo idę do góry. Ludzie oceniają cię przez pryzmat ostatniego występu. Nie mam z tym problemu. Zdałem sobie sprawę, że to jednak nic nie znaczy. Kilka razy ktoś mi napisał na Instagramie: "Izu, kiedyś widziałem w tobie potencjał, teraz widzę tylko regres". Niesamowite, żeby mieć taki tupet. A gdzie pokora? Staram się nie oceniać ludzi po pozorach. Bo rzadko jest tak, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Jest jedno zdarzenie, które na tyle ukształtowało pana charakter, że w momentach kryzysowych nie da się pana złamać?
Przeżyłem dużo ciężkich chwil przez ostatnie trzy lata. Poza boksem, choć wszystko się trochę łączy. Za bardzo skupiłem się na pięściarstwie i nie widziałem, co dzieje się w moim życiu. A sprawy prywatne były w jednym wielki chaosie. Dodatkowo mój punkt zaczepienia też się w nim pogrążył i zrobiło się nieciekawie.
Co pan ma na myśli mówiąc o trudnych chwilach?
Złożone rzeczy. Ciężkie sprawy. Każdy, podkreślam każdy, kto byłby na moim miejscu, miałby trudno. Nikomu tego nie życzę. Są sytuacje, w których człowiek traci totalnie wiarę w życie. I ja się w takim punkcie znalazłem, ale wstałem z kolan. Tak sobie wszystko ułożyłem w głowie, że nie opieram sukcesu na świecie zewnętrznym.
A gdyby nie te kłopoty, to miałby pan dziś pas mistrza świata w boksie? Mogło się to inaczej potoczyć?
Nie. Nie ma opcji. Wszystko musi iść razem w parze. Przygotowanie fizyczne, mentalne. Wcześniej nie byłem tak posklejany, jak jestem teraz.
Oczekiwania wobec pana były na wyrost? Czy na podstawie potencjału?
Nie były na wyrost. Na sukces musi się złożyć kilka rzeczy. Uważam, że gdybym miał odpowiedniego psychologa sportowego, w odpowiednim momencie, to mógłbym zrobić więcej. Nawet gdyby dzisiejszy Izu był moim psychologiem parę lat temu. Sporo rzeczy mi przeszkadzało. Często prostych do przeskoczenia. W pewnym momencie przestałem się rozwijać. Nie miałem partnera, trenera, który pomógłby mi wydobyć kilka rzeczy. A sam byłem zablokowany na niektórych płaszczyznach.
Czego zabrakło?
Zdałem sobie sprawę, że jeżeli ktoś osiąga sukces, to decydują o tym wszystkie elementy. Doświadczyłem tego w momencie, gdy znalazłem się w teamie Josepha Parkera. Byłem osobą, która go wzmacniała i która pomogła dojść do wyznaczonego celu. Ja na tym minimalnie zyskałem. Zasuwałem, bardzo mocno, daleko od domu. To miał być mój czas przełomowy. Czekałem na dużą walkę. Trener Kevin Barry nie chciał powiedzieć, z kim się zmierzę. Na trzy tygodnie przed pojedynkiem dowiedziałem się, że nie wyjdę do ringu. Nie mogłem w to uwierzyć. To mi złamało serce. Trener był dla mnie jak ojciec, mieszkałem u niego w domu. Tyle pracy, tyle uczuć. Nie widziałem mojej rodziny po sześć, osiem miesięcy. Dziś nie mam o to żalu, pogodziłem się z przeszłością, ale długi czas mnie to bolało.
Do czego jednak zmierzam. Parker, oprócz talentu, miał cały system wokół siebie, który na niego pracował. Proszę zobaczyć, jakie oczekiwania były wobec mnie w Polsce. Ogromne. A to, co ludzie wkładali, żeby mi pomóc - zupełnie nieadekwatny do wymagań. Najpierw zawodnika trzeba traktować jak człowieka.
Pan nie był traktowany jak człowiek?
Bardziej jak biznes. Jest projekt, Izu stanie przed kamerą, powie kilka fajnych słów, jaki jest wspaniały. Napompuje się to wszystko w mediach, a on zawalczy. Fajnie, ale robotę trzeba zrobić od podstaw. Dużo widzę, wiem, że jak się moja kariera zakończy, to będę mógł wielu osobom pomóc. Może jako nauczyciel? Zobaczymy, w jakim wydaniu.
Rozmawiam z nowym Izu? Czy znowu włączył pan tryb "maszyna"?
Na pewno trochę nowym. Wiem, że jestem bardzo dobrze przygotowany. Dbam o szczegóły. Oprócz trenerów w narożniku będzie również mój przyjaciel Adrian. Przed walką mieszkam w hotelu, mogłem zostawić psa z siostrami, ale jest ze mną. Bo się psem zajmuje, codziennie wychodzimy na spacer. Przeniosłem cząstkę domu na neutralny teren. To drobiazgi, które pomogą. Wcześniej jechałem na drugi koniec świata i "cisnąłem". Ciągle. Dążyłem do celu, ale nie rozumiałem, z jakiego powodu czuję pustkę. Parker też miał swoją "bandę". Bracia spali z nim w hotelu przed walką. Ja byłem sam. Nie widziałem w tym problemu, ale pozbawiłem się zwykłego wsparcia, które ściąga napięcie.
Czuje pan znowu presję?
Jedyne czego chcę, to dobrego występu. Nie myślę, że wejdę do oktagonu i go zdewastuję, co oczywiście może się wydarzyć. Czuję, że to jest moje, że MMA to jestem ja. Nie wybiegam daleko w przyszłość. Mam ogromny głód rozwoju. To mnie jara. Po walce jadę w góry, żeby wypocząć aktywnie. Wychodzę do klatki, robię swoje, regeneracja i powrót do treningu.
A co będzie, gdy w klatce znowu pojawią się myśli?
Nie pojawią się, bo jestem zbyt dobrze poskładany. Nie będzie myślenia. Będzie wojna.