Artur Mazur, WP SportoweFakty: Co robiłbyś, gdybyś nie został sportowcem?
Mateusz Gamrot: Byłbym strażakiem.
Chyba jesteś uzależniony od adrenaliny.
Coś w tym jest. Poza tym straż pożarna jest idealna dla sportowców. Można pracować w systemie zmianowym, co ułatwia trenowanie. Wielu moich kolegów to praktykuje. Ja też próbowałem. Trzy razy nawet startowałem do szkoły aspirantów, ale odbiłem się od ściany. Odpuściłem i powiedziałem sobie: tylko sport. Los tak chciał. Od tamtej pory wkładam sport, 110 procent energii.
Mam wrażenie, że los ma w twoim życiu kluczowe znaczenie.
W Kudowie-Zdroju można było trenować tylko dwie dyscypliny sportu. Zacząłem od taekwondo, ale nie złapałem bakcyla. Pozostały tylko zapasy, a mama musiała gdzieś mnie posłać, bo roznosiła mnie energia i szarpałem się na podwórku. W przypadku MMA w dużej mierze też zdecydował los. Miałem 21 lat, mieszkałem już w Poznaniu. Któregoś dnia jak zwykle poszedłem na trening do Grundwaldu. Okazało się, że moja grupa zmieniła salę, a ja trafiłem na trening jiu-jitsu. Trener Ankosu zapytał, czy chcę zostać na tych jednych zajęciach i spróbować. Tak dla zabawy. Zostałem, spodobało mi się i zacząłem trenować MMA. Życiem rządzi przypadek, ale o to właśnie chodzi - żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Greg Collins ćwiczył kopnięcia na... Joannie Jędrzejczyk!
Potrafisz przegrywać?
Potrafię. Ale cholernie nienawidzę tego uczucia. Do tej pory siedzi we mnie porażka z Garrym Tononem na mistrzostwach świata ADCC. Ale jest też druga strona medalu - porażki są dla sportowca prawdziwą lekcją. To z nich wyciąga się najwięcej pokory. Niejednokrotnie zdarzało mi się przygrywać na macie i w życiu. Znam to uczucie.
Czy trafiłbyś do MMA, gdybyś pewnego dnia nie pomylił sali treningowej?
Prawdopodobnie tak. To był dla mnie trudny moment. Z zapasami już nie wiązałem wielkiej przyszłości. Byłem po przeprowadzce, dorabiałem na budowie. MMA już wtedy było mi znane i wiedziałem, że to jest sport z przyszłością. To był dobry moment, żeby w to wejść. Przypadek sprawił, że wszystko stało się szybciej, niż zakładałem.
Co jest największą zmorą zapasów?
Są niszowe i niemedialne. To powoduje, że sponsorzy niechętnie w nie inwestują. Pozostają stypendia z ministerstwa za wynik na imprezach międzynarodowych, gdzie o sukces bardzo trudno. Do tego można liczyć na stypendia klubowe, ale to są grosze. I na tym wsparcie się kończy. Poza tym zapaśnicy przez 270 dni w roku przebywają na kadrze, nie widzą rodziny, przyjaciół. Jeśli nie ma sukcesów, pojawia się frustracja. A żeby odnieść sukces, potrzebne są nie tylko umiejętności, ale też szczęście. Jeśli nie zdobędziesz medalu na igrzyskach, tak naprawdę zostajesz z niczym. To straszne, ale prawdziwe.
Jak wyglądało twoje dzieciństwo?
Wychowywała mnie tylko mama. Musiała pracować całymi dniami. Ja za to często jeździłem na obozy sportowe i spędzałem dużo czasu na podwórku z kolegami. W czasie wakacji często dorabiałem na budowie. To nauczyło mnie życia.
A jak bardzo MMA to życie odmieniło?
Zawdzięczam temu sportowi wszystko, co mam. Stać mnie na obóz przygotowawczy w Stanach, mogę bez stresu wychowywać dwójkę dzieci, trenować dwa razy dziennie. Do tego mam wspaniałych sponsorów i partnerów, którzy pomagają mi w tej sportowej drodze.
Za debiutancką walkę w MMA (luty 2012 roku) otrzymałeś 2500 złotych. To naprawdę dużo jak na realia w branży. Czy transfer do KSW rok później był przeskokiem?
Było i to ogromnym. Pojawiły się lepsze pieniądze, możliwość pokazania się na otwartym Polsacie, sponsorzy. Jestem wdzięczny właścicielom KSW za każdą walkę i całą tę drogę, jaką razem przeszliśmy. Walczyłem na największych galach w Europie, na wypełnionym Stadionie Narodowym, mierzyłem się z mocnymi rywalami. To KSW przygotowało mnie do startów w UFC - nie tylko pod kątem sportowym, ale i medialnym. Bez KSW nie byłoby Gamrota, jakiego znają kibice.
Ale KSW nigdy cię nie oszczędzało. Często byłeś rzucany na głęboką wodę.
Od samego początku nie ukrywałem, że moim marzeniem jest transfer do UFC. Być może to był powód, że z każdą walką dostawałem trudniejszego rywala. Ale ja te przeszkody przeskakiwałem i wspinałem się poziom wyżej. W KSW nie zaznałem goryczy porażki, wygrałem czternaście walk, jako pierwszy zdobyłem dwa mistrzowskie pasy. W tym czasie dwukrotnie wystąpiłem na mistrzostwach świata ADCC. Zawsze mierzyłem wysoko.
Kibice to doceniają. Niejednokrotnie byłem świadkiem, jak reagują na twój widok.
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak to wygląda po zwycięstwach w UFC. Ale popularność ma swoje dobre i złe strony. To fajne, kiedy ktoś prosi o zdjęcie, autograf, kiedy ktoś docenia to, co robisz.
A jakie są te złe strony popularności?
Życie prywatne przestaje istnieć. Trzeba się pilnować na każdym kroku. Ludzie chętnie oceniają, wyrażają swoje opinie, które nie zawsze są prawdziwe. Ale tak już po prostu jest.
Czy w Stanach też jesteś rozpoznawalny?
Kiedy lecieliśmy na ostatnią walkę z Diego Ferreirą, nie zdążyłem nawet wysiąść z samolotu, kiedy zaczepił mnie pilot. "Are you mister Gamrot?" - zapytał. Wiedział, że lecę na walkę, wyszedł z kabiny, zbił "piątkę" i życzył powodzenia. Na lotnisku było podobnie. Moje nazwisko jest już znane nie tylko w Polsce.
Po transferze z KSW do UFC przyszło rozczarowanie. W październiku 2020 roku przegrałeś z Guramem Kutateladze, ale sam rywal przyznał, że sędziowie punktowi cię po prostu skrzywdzili. Co wtedy czułeś?
Zaraz po walce komentujący starcie Dan Hardy i Daniel Cormier pokazywali w moim kierunku uniesione kciuki. Dlatego przed ogłoszeniem wyniku byłem spokojny. Później pojawiło się zażenowanie i niedowierzanie. Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Nie byłem w stanie tego pojąć, że taki werdykt się pojawił. Rywal też nie wierzył. Paradoksalnie zyskałem na tej medialnej wrzawie, ale pod względem sportowym wciąż trudno mi się z tym pogodzić. Być może tak musiało być, żeby zeszła ze mnie presja. Niewykluczone, że właśnie dlatego w 2021 roku wszystkie trzy walki wygrałem przed czasem. Taka seria nigdy mi się nie zdarzyła.
Nie da się nie docenić minionego roku. Trzy walki, trzy zwycięstwa, trzy bonusy, tytuł zawodnika roku i Fightera Roku w plebiscycie WP SportoweFakty.
Z tego miejsca chciałem bardzo serdecznie podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do tych nagród: żonie, rodzinie, trenerom, kolegom z maty, sponsorom. W tym gronie są również użytkownicy WP SportoweFakty, którzy na mnie głosowali. Zapewniam was, że ta statuetka stanie na półce obok moich najcenniejszych medali, pucharów i nagród.
Otrzymałeś też dwa dodatkowe bonusy za występ wieczoru. Myślę, że w oczach wielu ta nagroda również należała się za zwycięstwo z Diego Ferreirą w grudniu.
Mogę zdradzić, że za walkę z Brazylijczykiem również otrzymałem bonus. On nie został ogłoszony oficjalnie, ale pieniądze wpłynęły na konto, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że UFC docenia to, co robię.
Nigdy wcześniej nie otrzymałeś tylu dodatkowych nagród w tak krótkim czasie. Skąd ta odmiana?
Myślę, że zaprocentował ten cały bagaż życiowych doświadczeń. Poza tym, dojrzałem jako człowiek. Lubię podróżować po świecie i wydaje mi się, że to mocno otworzyło mi głowę. Pomogły wyjazdy do American Top Team, treningi z najlepszymi zawodnikami i trenerami na świecie, ale też ich zdanie o mnie. To buduje, a ja jeszcze nie pokazałem pełni swoich możliwości. Asy parterowe wciąż trzymam na specjalne okazje. Jeśli uda mi się dołożyć do tego taką stójkę, jaką prezentuję na treningach, to wiele osób się zdziwi w tych najważniejszych walkach. Mogę zagwarantować, że w kolejnym pojedynku zobaczycie innego Mateusza Gamrota. Jeśli pokażę sto procent mojego potencjału, to zgarnę ten pas UFC. Jestem już blisko, dlatego będę pracował jeszcze ciężej, żeby osiągnąć cel.