Konrad Bukowiecki. Umarł król, niech żyje król

PAP / PAP/Adam Warżawa
PAP / PAP/Adam Warżawa

Kulomiot Konrad Bukowiecki przebojem wdarł się na salony. Jest nastolatkiem, a ma już rekordy Polski we wszystkich kategoriach wiekowych. W sobotę został halowym mistrzem Europy. Tomasz Majewski powiedział mu: umarł król, niech żyje król.

W tym artykule dowiesz się o:

W Belgradzie doszło do pięknego przekazania władzy. Majewski - dwukrotny mistrz olimpijski, który w ubiegłym roku zakończył karierę - po raz pierwszy w życiu pojechał na mistrzostwa Europy jako działacz oraz kibic. I na własne oczy widział, jak młodszy od niego o szesnaście lat Bukowiecki wybucha radością po pobiciu bezwzględnego rekordu Polski (21,97 metra). Jego rekordu.

Abdykujący król polskiego pchnięcia kulą z dumą patrzył, jak na tronie rozsiada się jego następca.

Bukowiecki w kosmosie

Bukowiecki zdobył złoto, w pokonanym polu pozostawiając uznanych rywali: Tomasza Stanka oraz Davida Storla. Już po drugim pchnięciu złoto miał na wyciągnięcie ręki. Obaj rywale, aby go pokonać, musieliby pobić swoje halowe rekordy życiowe. Do poprzeczki, którą Polak zawiesił pod niebem, nie doskoczył żaden. A na twarzy naszego kulomiota radość mieszała się z niedowierzaniem.

- Na początku dostrzegłem tylko, jak kula spada poza granicę dwudziestu jeden metrów. Nie spodziewałem się jednak, że doleciała aż tak daleko. Kiedy zobaczyłem wynik na tablicy... To był jakiś kosmos! Kompletna abstrakcja. Nadal nie mogę w to uwierzyć - przyznaje 19-latek w rozmowie z WP SportoweFakty. I szeroko, serdecznie się uśmiecha.

ZOBACZ WIDEO Zmiana opon na letnie. Kierowco, nie daj się oszukać pogodzie

Dwie twarze

Bo Bukowiecki to taki sportowiec, którego się lubi. Spokojny, wyluzowany, uśmiechnięty. Z każdym porozmawia, każdemu przybije "piątkę". Kiedy lekkoatleci wrócili z Belgradu i spotkali się w hotelu przy lotnisku z dziennikarzami, on jako ostatni opuścił statek. Telewizja, radio, prasa... Cierpliwie udzielał wywiadów przez blisko godzinę.

Promieniał.

To był zupełnie inny człowiek od tego, którego dziennikarze widzieli po konkursie pchnięcia kulą na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro. Tam spalił trzy próby, nie został sklasyfikowany. W strefie wywiadów także był otwarty, cierpliwy. Ale zamiast spokojnej pogody, widać było po nim złość. Nie destrukcyjną, ale zdrową, sportową.

- Jeżdżę na seniorskie imprezy i po raz kolejny nawalam. Taka jest prawda. Kolejna impreza i znowu lipa. Jak nie czwarty, to trzy iksy. No k... - mówił. A o kolejnych startach nawet nie chciał myśleć. - Teraz jestem wściekły. Czy mam jakiś sposób na odreagowanie? Wrócę do pokoju, zgolę brodę i będę udawał, że ja to nie ja - rzucił.

To był pierwszy cios. Drugi spadł na niego kilka tygodni po igrzyskach, kiedy miał pozytywny wynik testu antydopingowego.

"Doping free"

W jego organizmie wykryto higenaminę - środek, który może być składnikiem leków i odżywek. Wówczas nie było go wprawdzie wśród substancji zabronionych przez Międzynarodową Agencję Antydopingową (trafił tam 1 stycznia 2017), ale sama lista WADA zawiera tylko wyliczenie przykładowe. Dopingiem są także substancje o działaniu "podobnym".
[nextpage]- Byłoby dla mnie hańbą i zaprzeczeniem wszystkiego w co wierzę, gdybym jako sportowiec wspomagał się w jakikolwiek niedozwolony sposób. Zrobię wszystko, żeby całkowicie wyjaśnić całą sytuację i oczyścić swoje dobre imię. Jestem gotów udowadniać to w każdy możliwy sposób, choćby pod wykrywaczem kłamstw - deklarował Bukowiecki.

Obyło się bez dyskwalifikacji, dostał naganę. Substancję przyjął nieświadomie. Znalazła się ona przypadkowo w jednej z odżywek oznaczonych napisem "doping free", teoretycznie bez higenaminy w składzie.

Wrócił mocniejszy. Bił kolejne rekordy, a ten najważniejszy - absolutny, polski - poprawił w Belgradzie.

Umarł król, niech żyje król

Bukowiecki podkreśla, że presja faworyta do medalu mu nie ciążyła. A demony z Rio zostawił daleko za sobą. - Wiedziałem, na co mnie stać. Znałem swoją wartość. Przed żadną imprezą nie czułem się tak pewnie, jak teraz - mówi.

Podczas dekoracji z trudem powstrzymywał łzy. - Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem. A moment, w którym grają hymn... Jakby tego było mało, nasza flaga była na samej górze, a ta niemiecka na dole. I to było dla mnie jeszcze piękniejsze.

Jednym z pierwszych, którzy pogratulowali mu sukcesu, był Majewski. - Bardzo się cieszył. Zaczął mnie obejmować i gratulować. I powiedział: umarł król, niech żyje król. Aż mi się łezka zakręciła w oku.

Rodzina na sportowo

Podczas konferencji prasowej nagrodę z rąk ministra sportu Witolda Bańki odebrał zarówno on, jak i jego ojciec Ireneusz Bukowiecki. Były wieloboista, obecnie trener. Konrad sportowe geny dziedziczył zarówno po nim i po matce. Danuta kiedyś biegała przez płotki. Rodzice kulomiota kończyli Akademię Wychowania Fizycznego. A jego brat gra w piłkę.

Sport był w życiu jego rodziny od zawsze, podobnie jak... mundury. Bo rodzice są związani z Wyższą Szkołą Policji w Szczytnie, a Konrad po igrzyskach został jej studentem. W ostatnich miesiącach progi uczelni przekraczał jednak rzadko.

Sukces na trzeźwo

Medalem z Belgradu, choć pierwszym i pięknym, Bukowiecki się nie zachłysnął. Sukces ocenia trzeźwo. - Halowe Mistrzostwa Europy to dla nas, lekkoatletów, najłatwiejsza z wielkich imprez, jeżeli chodzi o zdobywanie medali - mówi.

Bardziej od krążka cieszy sam wynik, bo podobne osiągnięcie pół roku temu dałoby wicemistrzostwo olimpijskie. - Pokazałem, że mogę pchać tak daleko na imprezie mistrzowskiej, a nie jakimś mityngu. To chyba najważniejsze - podkreśla.

Wielkie możliwości ma potwierdzić za pół roku podczas mistrzostw świata w Londynie. Tam będą już Amerykanie Joe Kovacs i Ryan Crouser oraz Nowozelandczyk Tomas Walsh. Plan jest jednak jasny: - Na każdą dużą imprezę trzeba jechać po to, aby ją wygrać. Inne nastawienie po prostu nie ma sensu.

Źródło artykułu: