Po meczu nasuwało się kilka chwytliwych tytułów ze świata kultury, np. "Teksańska masakra piłą mechaniczną" albo "Miazga" Jerzego Andrzejewskiego. No jednak nie przywykliśmy, żeby rywale lali naszą kadrę jak - z całym szacunkiem do tych drużyn - Wyspy Owcze, San Marino czy Andorę. Pod tym względem Czesław Michniewicz otworzył nowy rozdział w historii reprezentacji Polski.
Trudno zrozumieć, jak to się stało, że selekcjoner tak mocno przestrzelił ze składem, wystawiając zbyt dużo zawodników, których słabszą stroną jest gra w defensywie. W drugiej połowie drużyna rozleciała mu się na tysiąc kawałków, niczym kryształ rzucony na beton. Choć określenie "drużyna" jest akurat w tym wypadku mocno na wyrost, bo właściwie piłkarze w białych koszulkach nie stanowili w drugiej połowie zespołu. - Wyglądali jak grupa przypadkowych ludzi - ocenił w studio Polsatu Jerzy Engel i trudno się z tym nie zgodzić.
Michniewicz nie umiał pomóc drużynie. Ani nastawieniem mentalnym, ani decyzjami personalnymi. Grzegorz Krychowiak grał w pierwszej połowie nieprzekonująco, spóźniał się, ratował faulami, szybko dostał żółtą kartkę. Ale czy z Damianem Szymańskim, który zmienił Krychowiaka po przerwie, było lepiej? No właśnie...
ZOBACZ WIDEO: Bayern rozmawia z Mane grając nazwiskiem Lewandowskiego. Ujawniamy kulisy!
Co gorsza, na boisku nie było nikogo, kto mógłby pretendować do roli lidera. Wszyscy się pochowali.
Mecz z Belgią miał być prawdziwym testem na możliwości tej drużyny, bo rywal to ekipa z najwyższej półki. Jeśli to był egzamin, to trudno go było oblać bardziej spektakularnie. Rywale obnażyli wszystkie słabości reprezentacji, z których istnienia zdawaliśmy sobie sprawę, ale były on bagatelizowane, bo wszystko usprawiedliwiały wyniki. Szczęśliwy remis (1:1) ze Szkocją i szczęśliwe zwycięstwo (2:1) z Walią pudrowały skrzeczącą rzeczywistość.
Mecz w Brukseli boleśnie zweryfikował naszą "żelazną" parę stoperów. Kamil Glik i Jan Bednarek grali bardzo daleko od pomocników. Robiła się olbrzymia dziura, w którą Belgowie wjeżdżali jak w masło. Obaj nasi stoperzy lubią grać blisko własnej bramki, bo gdy gra się wysoko, trzeba się ścigać z napastnikami rywali. A Bednarek i Glik demonami szybkości nie są. Także wobec ich roli w drużynie trzeba umieć stawiać trudne pytania. A tego dotychczas - nie wiedzieć czemu - starannie unikano.
Na dzisiaj ta drużyna ma więcej problemów niż atutów. Wiele deficytów reprezentacji udaje się przykryć Robertem Lewandowskim. Tak, to on źle przyjął piłkę, po której straciliśmy drugą bramkę, a później już wszystko się posypało. Ale strata "Lewego" zdarzyła się na połowie boiska, dobrze ustawiona drużyna nie traci z tego gola. Nie chcę usprawiedliwiać Roberta, bo nie ma takiej potrzeby. Po jego zejściu z boiska było tylko gorzej, zostaliśmy na placu gry nadzy i bezradni.
O golu Lewandowskiego na 1:0 komentator w telewizji powiedział, że był nielogiczny, bo padł w momencie, gdy Belgowie mieli olbrzymią przewagę. Trudno się z tym nie zgodzić. Nielogiczne było też zwycięstwo z Walią i remis ze Szkocją. W tych meczach Biało-Czerwoni byli wyraźnie słabsi od rywali, ale schodzili z boiska jako zwycięzcy. A wiadomo, że zwycięzców się nie sądzi, więc wynik zamykał dyskusję o brakach drużyny. Ale na końcu suma szczęścia równa się zero. Nie można się 10 razy prześlizgnąć na farcie, gdzieś na końcu wyjdzie szydło z worka. Nie da się wszystkich deficytów przykryć jedynie PR-em i opowieściami o świetniej atmosferze w drużynie. Boisko potrafi brutalnie to zweryfikować.
W studio Polsatu Tomasz Hajto nie szczędził cierpkich słów na temat sposobu funkcjonowania reprezentacji. - Wolne, wesela, wyjazdy. Trochę tego za dużo. Ja nie chcę słuchać opowieści o dobrej atmosferze w kadrze. Ja nie chcę dobrej atmosfery, tylko dobrych wyników - mówił Hajto. I przypomniał swoją starą prawdę, że w futbolu jedna rzecz się nie zmieniała i nigdy się nie zmieni: trzeba biegać.
Tymczasem właśnie pod względem wolicjonalnym reprezentacja w Belgii zawiodła najbardziej. To nie była ta ekipa "walczaków", jaką pamiętamy z meczu ze Szwecją. W Brukseli zobaczyliśmy drużynę miękką, która po straceniu drugiej bramki przestaje wierzyć w dobry wynik, rozkleja się i zaczyna mazgaić. Reprezentacja Polski to nie jest zespół, który może wygrać lub zremisować z silnym rywalem jedynie samymi umiejętnościami, jakością piłkarską. Nie, ta drużyna musi mocno dołożyć element walki, bo bez tego staje się naga.
W Brukseli brakowało determinacji, agresywnego doskoku do rywala po stracie piłki, udanej próby pressingu. Były takie zawstydzające momenty, że gdy traciliśmy piłkę, to kilku zawodników wracało pod własną bramkę spacerkiem. Jakby to nie był mecz o punkty, tylko gierka treningowa. A jak już ktoś biegał to w pojedynkę, bez większej korelacji z kolegami z drużyny.
Bartłomiej Drągowski był jednym z najlepszych naszych zawodników na boisku, a i tak puścił 6 goli. Gdyby nie bramkarz, Belgowie mogli nam wrzucić nawet 10 goli i też nie mielibyśmy prawa narzekać. A to najmocniej świadczy o fatalnej grze defensywnej całej drużyny, nie tylko bloku obronnego.
Mit o selekcjonerze wielkim motywatorze, pękł jak balon. Z ogromnym hukiem. Jedyne, co w tym dobre, że stało się to tak wcześnie. Może da się to jeszcze jakoś posklejać.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty
"Przerósł go nawet wyrzut z autu". Ostra krytyka Polaka
Grzegorz Lato bez litości dla kadry. "Mogło być gorzej"