Grał w reprezentacji Polski. Nie uwierzysz, co robi dziś

- Na tournee lecieliśmy około doby, a na miejscu trenowaliśmy przed ambasadą. Dostałem za krótki dres, ale nie marudziłem. Widząc orła na dresie Admiral, byłem wniebowzięty - tak swój kontakt z reprezentacją Polski wspomina Jarosław Gierejkiewicz.

Piłka Nożna
Piłka Nożna
Jarosław Gierejkiewicz Facebook / Archiwum prywatne Jarosława Gierejkiewicza / Na zdjęciu: Jarosław Gierejkiewicz

Czuje się szczęściarzem, bo zagrał raz w reprezentacji Polski, i to jako zawodnik klubu drugoligowego. Poznał też smak europejskich pucharów, biorąc udział z Miedzią Legnica w meczach z AS Monaco. Mówi, że zaliczył tylko 123 spotkania na najwyższym szczeblu w Polsce, ale i tak ma co wspominać, mieszkając pod Chicago.

- W końcówce odcinałem kupony, grałem po czwartych, trzecich ligach. Zupełnie niepotrzebnie. Kiedyś głosiłem, że moja noga nie zostanie nigdy postawiona w Stanach Zjednoczonych, ale życie napisało inny scenariusz. Błąkając się na peryferiach poważnego futbolu, postanowiłem, że pojadę za ocean, by popracować fizycznie - mówi Jarosław Gierejkiewicz

Jaromir Kruk, "Piłka Nożna": W Ekstraklasie grał pan w Zagłębiu Lubin, Jagiellonii Białystok i Olimpii Poznań. Z którym z tych klubów najbardziej się pan identyfikuje?

Jarosław Gierejkiewicz: Powinienem powiedzieć, że z Jagiellonią, bo jestem jej wychowankiem. Najbardziej związałem się jednak z Olimpią Poznań, gdzie miałem świetnych i bardzo dobrych piłkarsko kolegów, a prowadzili nas Grzegorz Lato i Janusz Białek. Król strzelców mistrzostw świata 1974 stworzył taką atmosferę, jakiej nie doświadczyłem w żadnym innym zespole. W szatni żartowaliśmy, było kupę śmiechu, a jak wychodziliśmy na boisko, zasuwaliśmy na maksa. Trzymałem się z Piotrkiem Soczyńskim, wspaniałym zawodnikiem, niestety kontakt nam się już urwał.

ZOBACZ WIDEO: "Z Pierwszej Piłki". Co piłkarze sądzą o przeszłości selekcjonera? Jaka była reakcja Roberta Lewandowskiego?

Gwiazdą wtedy był pan Mirek Okoński, grał Boguś Pachelski, Alek Kłak, szlify zdobywali Mirek Szymkowiak, Arek Bąk. Trenerzy Lato i Białek chyba mnie jeszcze pamiętają, nosiłem w końcu opaskę kapitana. Mieliśmy spotkania w policyjnym ośrodku nad jeziorkiem, w wąskim gronie - szkoleniowcy plus paru zawodników. Rozmawialiśmy, czasem się małego drinka wypiło. To była wyjątkowa paczka, odgrywałem w niej poważną rolę, nawet zainteresował się mną Lech Poznań. Prezes Olimpii nie zamierzał mnie puszczać za miedzę. W Poznaniu na pierwszym miejscu był Lech, potem długo, długo nic, Warta, a za nią jeszcze długo nic i Olimpia.

123 mecze w Ekstraklasie to w pana przypadku za mało?

Mało, tym bardziej że nie wyjechałem do zagranicznego klubu. Wtedy można było wyjeżdżać, mając 30, potem 28 lat, a takie transfery najczęściej załatwiali... redaktorzy. Miałem ofertę z Australii, zajmował się tym świętej pamięci Roman Hurkowski - człowiek-encyklopedia. Zespół sponsorowali panowie z Jugosławii, ale wybuchła wojna na Bałkanach i transfer padł, bo sponsorzy przekazali kasę na potrzeby rodaków. Zabukowałem bilety i trzeba było zrezygnować. Nie miałem farta do wyjazdów zagranicznych. Jeśli chodzi o liczby w Ekstraklasie, byłyby lepsze gdyby nie zerwanie więzadeł krzyżowych w spotkaniu Olimpii z Ruchem Chorzów. Jeszcze pograłem, ale to już był raczej dodatek do życia.

Teraz ogląda pan finał Pucharu Polski w telewizji i jest Stadion Narodowy, piękna oprawa, gdy w takim meczu wystąpiła Miedź Legnica, nie przypominał on imprezy dożynkowej?

Dodajmy, że Michał Listkiewicz przerywał finał i to na dłużej z powodu awantur na trybunach. Na Legii w ruch szły ławki i zanosiło się, że nie uda się go dokończyć. Nie było takiego prestiżu jak teraz, ale nam triumf smakował wybornie. Wcześniej siedziałem na ławce w Olsztynie w finale Legia - Jagiellonia wygranym przez Legię 5:2 i sobie postawiłem za cel w takim spotkaniu wystąpić. Dopiąłem swego i choć mówiono, że Miedź dozna klęski z Górnikiem Zabrze, to w szatni powiedzieliśmy sobie, że trzeba zdobyć trofeum. Oni długo prowadzili, ale na nich ciążyła presja. Wyrównaliśmy, a w dogrywce już nie mieli sił. Czekaliśmy do karnych, a w nich okazaliśmy się lepsi.

Gdyby doszło do podobnej sytuacji teraz, pan Jan Tomaszewski napisałby, że po co drużyna tej klasy bierze udział w pucharach. Wylosowaliśmy w Pucharze Zdobywców Pucharów AS Monaco Arsene'a Wengera, wróżono nam dwucyfrówkę. Ba, zanosiło się chwilę na nią, gdy w Legnicy w drugiej minucie straciliśmy gola. Darka Płaczkiewicza pokonał Youri Djorkaeff, późniejszy mistrz świata, ale to nas skonsolidowało.

Kończyliście rywalizację z Monaco z podniesionym czołem, też poczuciem niedosytu?

Po 0:1 u siebie pojechaliśmy do Monako, spędziliśmy tam piękne trzy dni. W tym samym czasie Widzew Łódź we Frankfurcie przegrał z Eintrachtem 0:9. Nie było internetu, komórek, nie znaliśmy tego wyniku i wracając z Nicei do Warszawy, podczas przesiadki w Niemczech, spotkaliśmy Andrzeja Grajewskiego z Widzewa. Prezes spytał go, jaki był rezultat z Eintrachtem, a on tylko burknął: - A, weź ty spier...

Kiedy zobaczyliśmy, że dostali dziewiątkę, byliśmy w dwójnasób szczęśliwi, porównując Miedź do Widzewa. U siebie na pewno mogliśmy się pokusić o korzystniejsze rozstrzygnięcie, Grzesiu Kochanek zmarnował rzut karny, bo świetnie interweniował Jean-Luc Ettori, ale z drugiej strony jedenastki nie wykorzystał Juergen Klinsmann. Złapał go Darek Płaczkiewicz. W rewanżu ugraliśmy bezbramkowy remis. Nie awansowaliśmy, ale kto był naszym przeciwnikiem! Portugalczyk Rui Barros z piłką się bawił, Lilian Thuram i Djorkaeff byli ważnymi ogniwami Francji sięgającej po mistrzostwo globu, Claude Puel prowadził nie tak dawno Leicester City.

Skrót meczu Miedz - Monaco:

W Stanach w rozmowach ze znajomymi wspominałem, że grałem przeciwko Klinsmannowi, który przecież prowadził kadrę Jankesów. Gratulowali mi, bo w ich przekonaniu ktoś, kto jest selekcjonerem, musi być wybitną postacią. A Klinsmanna zaliczano do grona wybitnych napastników, ale Miedzi nic nie wbił. W meczu u nas arbiter wyrzucił z ławki Wengera, co pokazuje, ile nerwów kosztowała francuskiego szkoleniowca rywalizacja z malutką Miedzią.

To były pierwsze międzynarodowe mecze, w jakich brałem udział. Trener Bożyczko przed wyjściem na boisko włączył nam hymn, zawodnikom poleciały łzy, ale dało się odczuć niepokój, strach. Na boisku to minęło, złego wrażenia na pewno nie pozostawiliśmy. Na murawie byliśmy zdecydowanie słabsi od AS Monaco, lecz gdy ktoś spojrzy na wyniki, odniesie inne wrażenie. Jestem dumny z tego dwumeczu.

Które miejsce w prywatnym rankingu pana najlepszych wydarzeń sportowych zajmują mecze z AS Monaco?

Dobra, stworzę klasyfikację na poczekaniu. Najważniejszy był mecz z Gwatemalą w reprezentacji Polski, miałem okazję połówkę zagrać. Siostra czekała ze ślubem na mnie, bo graliśmy finał Pucharu Polski, a po nim przyszło powołanie. Trochę źle się z tym czułem, ale dążyłem do tego, poświęciłem życie prywatne, by to spotkanie zagrać. Nie wiedziałem, czy wystąpię, ale wystąpiłem i odczuwam niesamowitą satysfakcję. Numer dwa - finał Pucharu Polski, numer trzy - spotkania z AS Monaco.

Gdy wracaliśmy z tournee z kadrą, Andrzej Strejlau, ówczesny selekcjoner, doradził mi, bym szybko znalazł sobie pracodawcę na najwyższym poziomie w kraju, to zwiększyłoby moje szanse na kolejne występy w drużynie narodowej. Nie posłuchałem go, bo kręcił mnie Puchar Zdobywców Pucharów z Miedzią. Niekiedy w życiu stajemy przed trudnymi wyborami, potem można ich żałować lub nie, ale pozostaje tylko gdybanie. Teraz w piłce jest łatwiej, możesz korzystać z pomocy różnych doradców, menedżerów. Nikt mi nie zabierze tego, co przeżyłem z drużyną narodową.

Podróż do Ameryki stanowiła nagrodę za zdobycie Pucharu Polski. Nie myślę, że w innych okolicznościach dostałbym powołanie z drugiej ligi, tak jak wcześniej pan Roman Kosecki. Ale on był gwiazdą. Na tamto tournee wybrał się jako jedyny zawodnik z żoną, wówczas bronił barw Galatasaray. Ten wypad odbywał się po sezonie, zapewne nie wszyscy mieli ochotę brać w nim udział, ale zebrało się ciekawe towarzystwo. Z Górnika Zabrze powołano Rysia Krausa, ich najlepszego strzelca i żartowano z niego, żeby sobie ze mną wyjaśniał finał Pucharu Polski. Warto się poświęcać dla tego "1A". Kto by nie chciał?

Kosa wtedy zrobił na panu wrażenie?

Zawsze robił, wtedy też. To był wspaniały zawodnik i miał zasłużenie status gwiazdy, jak Robert Lewandowski dziś. Jarek Bako, Adam Matysek, Piotr Czachowski, Maciek Śliwowski, Tomek Cebula, Rysiu Czerwiec, szkoda że tylko zremisowaliśmy z Gwatemalą 2:2. Plac przypominał ruchome piaski, nie dało się po nim normalnie biegać. Teraz organizacja w kadrze stoi na znacznie wyższym poziomie, to jest przepaść. Wtedy lecieliśmy na tournee z przesiadkami około doby, na miejscu trenowaliśmy przed ambasadą Polski w Kolumbii. Dwa tygodnie spędziliśmy w Baranquilli. Dostałem za krótki dres, ale nie zamierzałem marudzić, bo w reprezentacji Polski nawet takie coś mi pasowało, w dresie da się przecież rękawy podwinąć. Widząc orzełka na piersi na koszulce na dresie firmy Admiral, byłem wniebowzięty.

Znicz Radziłów - tam skończyła się pana przygoda z piłką?

Po kontuzji odniesionej we wspomnianym meczu z Ruchem nie doszedłem już do normalnej dyspozycji. Gdy łączyła się Olimpia Poznań z Lechią Gdańsk, trener Hubert Kostka wysłał mnie do Piekar Śląskich. Diagnoza była nieciekawa - cięcie, rok przerwy, trzy miesiące noga w gipsie. Adam Matysek, mój dobry kolega, zadzwonił i polecił mi klinikę w Austrii, doktora Schenka. Dzięki temu, że tam pojechałem, zainwestowałem swoje pieniążki, dziś mogę normalnie chodzić, nie jestem inwalidą. W tamtych czasach zerwanie więzadeł krzyżowych oznaczało wyrok.

W końcówce odcinałem kupony, grałem po czwartych, trzecich ligach. Zupełnie niepotrzebnie. Kiedyś głosiłem, że moja noga nie zostanie nigdy postawiona w Stanach Zjednoczonych, ale życie napisało inny scenariusz. Błąkając się na peryferiach poważnego futbolu, postanowiłem, że pojadę za ocean, by popracować fizycznie. Przyleciałem na początku czerwca 2004 roku, jeszcze trochę pokopałem piłkę między innymi z Koszarskim, Zejerem, Darkiem Lewandowskim, pojawił się też Tomek Cebula.

W Stanach poznałem drugą małżonkę i po narodzinach pierwszego dziecka obiecałem, że dam sobie spokój z graniem. Nie chciałem ryzykować - jeden ze znajomych złamał nogę, potem trzeba było się zrzucać na jego ubezpieczenie. Zostałem odpowiedzialnym tatą, mężem i sumiennym budowlańcem. Spełniam się zawodowo, pracuję w firmie, która wykańcza domy od A do Z. I kibicuję reprezentacji Polski, która zawsze będzie najbliższa memu sercu.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×