Po Arabii, przed Argentyną. Sztuka szukania balansu

Getty Images / Na zdjęciu: reprezentacja Polski
Getty Images / Na zdjęciu: reprezentacja Polski

Pierwszy raz na mundialu w XXI wieku Polacy przed ostatnim meczem grupowym nie siedzą mentalnie w samolocie i nie czekają na wylot z turnieju. Z Argentyną bić się będziemy o awans. Czas dzwonić do naszych kardiologów - niech w środę będą w gotowości.

Z Kataru Paweł Kapusta

U nas, w polskim piekiełku, życie toczy się zawsze według tego samego scenariusza. Jest albo koszmarnie, albo genialnie. Pośrodku tylko spalona ziemia, piasek pustynny. Po 30 minutach meczu z Arabią Saudyjską rwaliśmy sobie włosy z głowy, w sieci lądowały wpisy sugerujące, że tak źle to z naszym zespołem jeszcze nie było. Kilka godzin później te same osoby, oglądając starcie Argentyny z Meksykiem, pisały, że Argentyńczycy są słabi jak cholera i powinniśmy ich rozbić bez większych kłopotów. I tak to się u nas kręci - tylko na wysokich tonach, albo w euforii, albo rozpaczy.

Tuż przed startem mundialu pisałem, że polska reprezentacja jest w tym momencie zespołem przeciętnym, zdolnym przy tym do wszystkiego - odpadnięcia po trzech grupowych meczach, ale i przedostania się do fazy pucharowej. Może i niezdolnym do robienia show na tym turnieju, ale też mającym możliwości większe niż tylko wpędzanie nas w rozpacz przed telewizorami. Po dwóch grupowych kolejkach w Katarze mniej więcej tak to się na razie dla nas układa.

Ktoś kiedyś hasełko "zwycięzców się nie sądzi" zaciągnął do świata sportu i może jest w tym trochę racji, ale z drugiej strony nikt nas przecież nie zmusza do siedzenia przed telewizorami albo na trybunach w różowych okularach. Wyłączając emocje, zostawiając choć na moment radość ze zwycięstwa za progiem: co takiego zadziało się w sobotnie popołudnie? Pokonaliśmy zespół, który - w teorii, przewidywaniach, na papierze - mieliśmy obowiązek obić. Wiadomo, papier ma to do siebie, że można na nim i konstytucje spisać, ale i tyłek sobie podetrzeć, przyjmie wszystko, każdą teorię i scenariusz. Są jednak jakieś warunki brzegowe w kurtuazji: z ręką na sercu, szczerze - ilu z Was przed startem mundialu dopisało naszej kadrze z automatu punkty z Arabią Saudyjską, a ilu przewidywało porażkę? No właśnie.

ZOBACZ WIDEO: "Miał ciężkie dni". Wtedy Robert Lewandowski poczuł ulgę

To, że pieklimy się na okoliczności meczów Biało-Czerwonych, ich sposób grania, nie jest absolutnie niczym dziwnym. Pierwsze spotkanie zabiliśmy na amen, skończyliśmy go z jedną ciekawą akcją. W drugim przez ponad 30 minut byliśmy tłem dla atakujących w furii Saudyjczyków. I wcale nie jest tak, że można mówić o jakimś wyjątkowo skrupulatnie realizowanym planie na ten pojedynek, że polska kadra wszystko miała pod kontrolą. Gdyby tak było, Arabia Saudyjska nie wypracowałaby sobie tylu strzeleckich okazji i nie musiałby nas ratować Wojciech Szczęsny. Mieliśmy w tym starciu naprawdę furę, cały kontener szczęścia.

Tylko żeby było jasne, daleko mi do bohatera memów, pana marudy, złodzieja dobrej zabawy, uśmiechów dzieci. Tym bardziej że nie jesteśmy narodem przejedzonym wielkimi sukcesami piłkarskimi. Michniewiczowi, piszę to jako osoba, która nie należy do koła wzajemnej adoracji, "czesiującego" i śmiejącego się ze wszystkich jego żartów, trzeba uczciwie oddać, że prowadzi zespół, który - przynajmniej jak na razie - turniejowo wykręca wynik, jakiego nie widzieliśmy w przypadku Biało-Czerwonych od dekad. Pierwszy raz w XXI wieki zdarza się, że do ostatniego meczu grupowego podejdziemy z dużymi szansami na awans do fazy pucharowej, ale też bez straconego gola. To naprawdę godne odnotowania, choć na peany przyjdzie jeszcze czas. Wciąż jesteśmy przecież w pół drogi.

A spór o styl nie będzie miał jednego zwycięzcy, prawda leży właśnie gdzieś pośrodku. Z jednej strony są wypowiedzi Czesława Michniewicza o tym, że za wszelką cenę nie można przegrać pierwszego meczu mundialu, ale z drugiej strony są słowa Roberta Lewandowskiego, który niezwykle ciekawie wypowiadał się po spotkaniu z Saudyjczykami. Ta wypowiedź gdzieś się rozmyła, umknęła, warto ją więc przypomnieć.

Mówił, że ta kadra musi próbować atakować. Że to się po prostu opłaca, nawet nie będąc faworytem. Że granie takie, jak z Meksykiem, męczy podwójnie i może przez to brakować koncentracji w grze ofensywnej. Że mentalnie teraz cała drużyna uwierzyła, że może kreować okazje. Że kluczowe w meczu z Argentyną będzie złapanie umiejętnego balansu między obroną i atakiem. I że świetnie, iż udało się go w końcu złapać w spotkaniu z Arabią, bo - to można było wyczytać już między słowami, to moja luźna interpretacja - zamykanie się przez całą drużynę za ryglem własnej połowy po prostu marnuje potencjał Lewandowskiego i prowadzić może do niezadowalającego końca. Czyli wszystko, na co irytowali się i zwracali uwagę kibice, eksperci, dziennikarze, zauważył też i wypunktował w sobotę kapitan naszej kadry.

Mecz z Argentyną w środę 30 listopada o godzinie 20 czasu polskiego.

Źródło artykułu: