Kiedy 14 września 2000 roku w pierwszym meczu I rundy Pucharu UEFA krakowska Wisła przegrała w Hiszpanii z Realem Saragossa 1:4, wielu postawiło krzyżyk na podopiecznych Oresta Lenczyka. Piłkarze spod Wawelu mieli przed sobą jeszcze rewanż na własnym stadionie, ale możliwość odrobienia strat graniczyła z cudem. Kto przy zdrowych zmysłach wierzył, że polski zespół po wysokiej porażce na wyjeździe z ekipą Primera Division, zdoła jeszcze odwrócić losy rywalizacji?
Zgodnie ze słynnym powiedzeniem: Dopóki piłka w grze, Wisła bardzo umotywowana wybiegła na murawę stadionu przy ulicy Reymonta. Wspierana dopingiem zaledwie 7 tysięcy widzów podjęła walkę z zespołem z Saragossy. Początek rewanżowego starcia nie wróżył jednak niczego dobrego. Biała Gwiazda zamiast odrabiać straty, jeszcze skomplikowała swoją sytuację. Już po 5 minutach gry po samobójczym trafieniu Marcina Baszczyńskiego, który w zupełnie niegroźnej sytuacji zmusił do kapitulacji własnego bramkarza, przegrywała z Realem 0:1.
Do końca pierwszej połowy nic nie zapowiadało cudownej przemiany polskiego zespołu. Ataki Wisły były ospałe, zagrania bardzo czytelne. Nie było wyjścia. W przerwie należało dokonać zmian. Trener Lenczyk odkrył wszystkie karty. W miejsce Tomasza Kulawika wprowadził do gry Łukasza Sosina. Olgierda Moskalewicza zastąpił Kelechi Iheanaczo, a Grzegorz Niciński zmienił Ryszarda Czerwca. Jak się później okazało, te decyzje były strzałem w dziesiątkę.
Była 51 minuta, kiedy zgromadzonych na trybunach stadionu kibiców ucieszył wprowadzony kilka minut wcześniej Iheanacho. Po interwencji jednego z obrońców rywala, piłka trafiła pod nogi Nigeryjczyka. Ten natychmiast złożył się do strzału i zmusił do kapitulacji Juanmiego. Nie upłynęły cztery minuty, a było 2:1 dla Wiślaków. Kapitalną akcję prawą stroną boiska przeprowadził Maciej Żurawski, zagrał do Grzegorza Nicińskiego. Ten wyłożył piłkę Tomaszowi Frankowskiemu, a snajper krakowian nie miał problemów ze skierowaniem jej do bramki.
Piłkarze Oresta Lenczyka złapali wiatr w żagle. Na bramkę gości nieustannie sunęły ataki. W 61 minucie ponownie po podaniu Nicińskiego sposób na pokonanie golkipera rywala znalazł Kazimierz Moskal. Kapitan Białej Gwiazdy mocno huknął zza pola karnego i nie dał najmniejszych szans Juanmiemu. W tym momencie wszyscy uwierzyli, że jeszcze nie wszystko stracone. Kibice jeszcze mocniej zagrzewali swoich pupili do walki. Stadion eksplodował w 88 minucie, kiedy to w ogromnym zamieszaniu piłkę do niemal pustej bramki wepchnął Frankowski.
Wisła w niecodziennych okolicznościach wyrównała stan dwumeczu. Szali zwycięstwa na swoją korzyść przechylić nie zdołała. Do rozstrzygnięcia losów awansu potrzebna była seria rzutów karnych. W niej szczęście dopisało właśnie drużynie z Krakowa. Całą Polskę ucieszył Jose Ignacio, który w decydującym momencie posłał piłkę obok bramki strzeżonej przez Artura Sarnata.
Wisła dokonała rzeczy z pozoru niemożliwej. Pokazała, że polski zespół może odprawić z kwitkiem drużynę z dużo wyżej notowanej ligi hiszpańskiej.
***
Kraków, 28.09.2000 r.:
Wisła Kraków - Real Saragossa 4:1 (0:1)
0:1 - Baszczyński (sam.) 5'
1:1 - Iheanacho 51'
2:1 - Frankowski 55'
3:1 - Moskal 61'
4:1 - Frankowski 88'
Seria rzutów karnych:
Żurawski (gol), Aragon (gol), M. Zając (gol), Acuna (gol), Głowacki (gol), Juanele (obroniony), Baszczczyński (obroniony), Yordi (gol), Frankowski (gol), Jose Ignacio (przestrzelony).
Wisła Kraków: Sarnat - Baszczyński, Głowacki, Moskal, M.Zając - Żurawski, Czerwiec (46' Niciński), Kulawik (46' Sosin), Kosowski - Frankowski, Moskalewicz (46' Iheanacho)
Real Saragossa: Juanmi - Pablo, Aguado, Paco, Lanna - Acuna, Garitano, Juanele, Aragon - Vales, Paternac.
Zagrali także: Yordi, Jose Ignacio.
Żółte kartki: Kulawik (Wisła) oraz Vales, Aragon, Pablo, Jose Ignacio (Saragossa).
Widzów: 7000.
***
Specjalnie dla serwisu SportoweFakty.pl mecz z Realem Saragossa wspomina niewątpliwy bohater tego spotkania - Tomasz Frankowski. Były już napastnik Białej Gwiazdy zdobył w tej konfrontacji dwie bramki.
Agnieszka Kiołbasa: Pamięta pan jeszcze pojedynek Wisły Kraków z Realem Saragossa z 2000 roku?
Tomasz Frankowski: Oczywiście, że pamiętam. Z prostego powodu: brałem w nim udział. Poza tym to spotkanie zakończyło się niewątpliwym sukcesem krakowskiej drużyny.
Jak pan z perspektywy czasu wspomina tamto spotkanie?
- Tylko i wyłącznie w samych pozytywach, bo mimo iż straciliśmy bramkę na samym początku meczu i mogło się wydawać, że szanse na awans zostały zupełnie pogrzebane, to jednak nie poddaliśmy się. Od początku drugiej połowy odważnie zaatakowaliśmy i z pomocą Boga udało się nam strzelić cztery bramki w przeciągu niespełna 40 minut.
Czy po tej wysokiej porażce w Saragossie wierzyliście, że losy awansu uda się jeszcze odwrócić?
- Oczywiście, że wierzyliśmy, bo nie raz udawało się wygrać u siebie 3:0. Jednak ta stracona bramka w piątej minucie, wynik dwumeczu 1:5 strasznie skomplikowały naszą sytuację. Być może wtedy wkradła się chwila zwątpienia. Tym bardziej, że do końca pierwszej połowy nie umieliśmy stworzyć zagrożenia w polu karnym rywala. Dopiero po przerwie rozwiązaliśmy worek z bramkami.
Pan - jako autor dwóch bramek, został niewątpliwym bohaterem tego meczu, więc tym milej wspomina pan tamto spotkanie...
- Dokładnie. Tym bardziej, że nie zapominajmy o tym, że polskie drużyny w starciach z hiszpańskimi zespołami nigdy nie były i nie będą faworytami. Chyba tylko nam się zdarzyło wyeliminować zespół Primera Division.
Czy często wraca pan pamięcią do tego meczu?
- Tak często to nie, bo to lata temu było. Chociaż od czasu do czasu przede wszystkim dziennikarze mi o nim przypominają.
Czy posiada pan ten mecz w swojej domowej wideotece?
- Wydaje mi się, że tak. Chociaż już chyba z siedem lat nie oglądałem tego spotkania.
Gdyby miał pan wybrać swój najlepszy mecz w europejskich pucharach, jakie by to było spotkanie?
- Tak naprawdę nie zastanawiałem się nad tym. Realowi Saragossa strzeliłem dwie bramki, ale na pewno spotkanie z Barceloną w Krakowie było piękne w naszym wykonaniu, choć przegrane. Warty uwagi jest zremisowany 1:1 mecz z Parmą. Na pewno było kilka takich spotkań.
***
A jak to starcie wspomina Kazimierz Moskal?
Agnieszka Kiołbasa: Jak Pan wspomina to historyczne spotkanie Wisły z Realem Saragossa?
Kazimierz Moskal: Dalej wydaje się to rzeczą bardzo nieprawdopodobną. Po pierwsze: my przed meczem zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że żadna polska drużyna do tej pory nie wyeliminowała hiszpańskiej. Po drugie: po porażce 1:4 w pierwszym spotkaniu, chyba nie było nikogo, kto by wierzył, że możemy awansować, ba nawet wygrać z tym zespołem u siebie. Po trzecie: ten mecz był o takiej porze wczesnopopołudniowej. Nie było zbyt wielu kibiców na trybunach, atmosfera była nie za bardzo. Ciągle wydaje mi się, że dokonaliśmy czegoś niemożliwego. Takie mecze zostają w pamięci na wiele lat.
Pan w tym spotkaniu zdobył jedną z bramek. Takie gole pewnie na lata zapadają w pamięci...
- Na pewno. Ta moja bramka na 3:1 była niejako przełomowym momentem. Do przerwy przegrywaliśmy 0:1 po golu samobójczym. W przerwie trener dokonał trzech zmian w składzie. Kiedy wyrównaliśmy, to w sumie nic się nie działo, po prowadzeniu 2:1 podobnie, ale ten gol na 3:1 dał nam wiarę, że jeszcze jest szansa, żeby tą stratę odrobić. Przynajmniej ja wierzyłem. Złapaliśmy wiatr w żagle. Wyrównaliśmy stan dwumeczu i po serii jedenastek cieszyliśmy się z awansu.
***
Za tydzień na łamach naszego portalu będziemy wspominać kolejne spotkanie.