Niezwykła historia kolegi Szczęsnego. Od murarza do gwiazdy

Getty Images / Emilio Andreoli / Na zdjęciu: Federico Gatti i Wojciech Szczęsny
Getty Images / Emilio Andreoli / Na zdjęciu: Federico Gatti i Wojciech Szczęsny

Jeszcze niedawno, pracował jako murarz i dekarz. Teraz jest kolegą Wojciecha Szczęsnego w Juventusie i ulubieńcem kibiców. Jakim cudem Federico Gatti zaskoczył wszystkich i zrobił wielką karierę?

Młody nie jest, piękny też nie. Taki zwyczajny szaro-bury, którego jeszcze niedawno nikt nie odróżniłby od setek innych. Jeśli już, to może tylko dlatego, że ciut większy od standardowych, bardziej charakterny, potrafiący bić się o swoje i raczej tych walk nie przegrywający. W swojej klasie podwórkowej na pewno mocny, ale żeby zaraz zgłaszać go na wystawę kotów rasowych? To nadużycie, gruba przesada i krzywda dla zgłaszanego.

Wyśmieją go tam tylko i skompromitują. Dał się jednak wystawić. Mimo widocznego na pierwszy rzut oka braku ogłady i warunków zewnętrznych ambicja kazała podjąć to wyzwanie. I co? Oczywiście potknięć nie uniknął, ale jak do tej pory zawsze spadał na cztery łapy. Parł do przodu. Zwrócił uwagę i zdobył uznanie największych znawców kocich ras. Przeszedł samego siebie. Wygrał.

Wbrew wszystkim

Taki ta bajka mogłaby mieć schemat. Pod postacią kota kryłby się człowiek z krwi i kości. Byłaby przeznaczona do słuchania i czytania ku pokrzepieniu serc, które zawsze daje morał mówiący o tym, że nie ma rzeczy niemożliwych, że wystarczy tylko mocno chcieć i jeszcze mocniej wierzyć w siebie, kiedy inni już postawili na tobie krzyżyk, by cele nieosiągalne stały się realne.

Tym bohaterem i wzorem dla innych, którym bozia nie dała dużego talentu, ale nie zabroniła ciężko pracować i marzyć, jest Federico Gatti (gatto znaczy kot, stąd te wszystkie skojarzenia i porównania). Lat 25, skończone w czerwcu. W sierpniu tego roku obchodził pierwszą rocznicę debiutu w Serie A. W ostatni piątek strzelił w niej trzeciego gola.

Wszystkie w tym sezonie. Najpierw w derbach Turynu, później z Monzą w doliczonym czasie, wreszcie to dzięki niemu Juventus pokonał Napoli. Ale to było wydarzenie, jeszcze większe zaskoczenie.

Jeśli po boisku biegają w tym samym celu: napastnik kupiony za 70 milionów euro (Dusan Vlahović), największa nadzieja włoskiego futbolu na udane Euro 2024 (Federico Chiesa), francuski książę (Adrien Rabiot), a w odwrotnym kierunku król strzelców poprzedniego sezonu (Victor Osimhen) oraz najlepszy piłkarz tamtego okresu (Kwicza Kwaracchelia), to siłą rzeczy w nich należało upatrywać króla polowania. Wszyscy starali się, każdy jeden miał jakąś szansę, ale obeszli się smakiem. Wystarczyło, że z prawej strony dośrodkował lewonożny Andrea Cambiaso (inny giermek na dworze Starej Damy) i Gatti zrobił użytek z głowy. Na niej zawsze mógł polegać. Gdyby nie była tak mocna, prawdopodobnie nadal grałby w okręgówce i zarabiał na budowach.

W każdym artykule i rozmowie na jego temat podkreśla się to, jak to był murarzem, monterem okien, dekarzem, dostawcą towaru na bazary. Nie bał się żadnej pracy, ale kochał tylko piłkę, której pracą nie mógł nazwać, bo nie dawała mu utrzymania. Doradzali mu różni trenerzy i znawcy futbolowego tematu, żeby już dał sobie spokój, że jeśli dawno przekroczył dwudziestkę i utknął na czwartoligowej mieliźnie, to choćby nie wiadomo co, dalej nie pójdzie. Niech się więc zajmie uczciwą robotą, a nie żyje złudzeniami. To samo doradzał zdrowy rozsądek. W tym wyrośniętym facecie tkwił jednak i cały czas miał decydujący głos chłopiec, który za wszelką cenę chciał zrobić piłkarską karierę. Wbrew wszystkim.

Z kapitanem Szymińskim

Urodzony na piemonckiej prowincji został zauważony przez skautów Torino i ściągnięty do klubu. W nim odbył piłkarską edukację. Nie od razu był obrońcą, w juniorach więcej go było w pomocy, a nawet w ataku, ale chyba niespecjalnie rokował, skoro puszczono go do Alessandrii. Trudno tę zmianę uznać za awans. Przed 17. urodzinami zaczął regularnie grywać z dorosłymi, ale poza tym żadnych innych powodów do dumy nie miał. Bo poziom był tylko amatorski - szósty szczebel włoskich rozgrywek. To tam, w zespole Pavarolo, rozpoczął rozgrywany w żółwim tempie maraton z metą w Juventusie. Zaliczył po drodze Saluzzo (piąta liga) i Verbanię (czwarta liga).

W 2020 roku zgłosiła się trzecioligowa Pro Patria, która za 22-latka wyłożyła 100 tysięcy euro. Dzięki temu transferowi przyspieszył, jak po zażyciu dobrego suplementu. Przez cały sezon grał w podstawowym składzie i podwoił swoją wartość do 200 tysięcy. Tyle zapłaciło Frosinone z Serie B.

Za trenera miał Fabio Grosso, za partnera w defensywie starszego o cztery lata Przemysława Szymińskiego, już całkiem nieźle otrzaskanego na drugoligowym poligonie i z tej racji pełniącego od czasu do czasu funkcję kapitana. Ta włosko-polska para wystąpiła 20 sierpnia 2021 roku w meczu z Parmą, który był debiutem Gattiego w Serie B. Później grał więcej i musiał wyglądać dużo lepiej od Polaka, bo uwaga - być może w tamtym momencie nawet we Frosinone pospadali z krzeseł, kiedy się o tym dowiedzieli - wziął go na cel wielki Juventus i już w styczniu 2022 roku ustrzelił.

Za obrońcę, który w wieku blisko 24 lat miał tylko 18 występów w Serie B, za to aż 3 gole (przy jednym asystował Szymiński), zapłacił 7,5 miliona euro i zostawił w spokoju do końca rozgrywek. Zaraz po nich zadebiutował w reprezentacji Włoch z Anglią. U Roberto Manciniego zagrał jeszcze w meczu z Austrią. Trzeci występ z Macedonią Północną zawdzięczał już Luciano Spallettiemu.

Odbicie GC

Sezon 2021-22 stał w Juventusie pod znakiem powrotu Massimiliano Allegriego, który miał na nowo naprowadzić na mistrzowski kurs. Musiał też powoli przebudowywać drużynę, w której wykruszały się takie kolumny jak Giorgio Chiellini i Leonardo Bonucci, a dopiero co z klubem pożegnali się Gianluigi Buffon i Cristiano Ronaldo. Jeśli w bramce odpowiednie zabezpieczenie stanowił Wojciech Szczęsny, to do innych pozycji gwarancji pewności i jakości już nie było, co znajdywało odzwierciedlenie w wynikach.

Latem Juventus za bardzo nie poszalał na transferowym rynku, odbił sobie zimą. Zakup anonimowego Gattiego, choć za zaskakująco wysoką kwotę przeszedł prawie niezauważony, bo w centrum uwagi znalazł się Vlahović. 70 milionów robiło wrażenie i rozbudzało nadzieje, tym bardziej że Serb w trybie natychmiastowym przenosił się z Florencji. Z czasem ci dwaj piłkarze, których połączyło tamto zimowe okienko transferowe, ale dzieliło wszystko inne, zostali największymi przyjaciółmi.

W niedawnym wywiadzie dla „La Gazzetta dello Sport” Vlahović o Gattim mówił tak: ‒ Od pierwszego spotkania coś kliknęło między nami. Kiedy poznałem jego historię, byłem nią bardzo zaskoczony. Szybko też zrozumiałem, że stanowi znakomity przykład dla dzieci, bo jest w niej wszystko: ambicja, upór i wiara w spełnienie marzeń dzięki ciężkiej pracy. A tak poza tym wszystkim Gatti to dobry człowiek.

W tym opisie, zwłaszcza w ostatnim zdaniu: to dobry człowiek można znaleźć punkt zahaczenia o Chielliniego. Wprawdzie nie został odkryty przez Juventus w tak późnym wieku, wprost przeciwnie, ale w jego grze również podkreślało się bardziej cechy wolicjonalne niż piłkarskie. Jego styl trafnie scharakteryzował Antonio Cassano, mówiąc, że to jedyny obrońca, który odeśle cię do szpitala i serdecznie za to przeprosi. Uśmiechnięty, sympatyczny, wylewny z tej strony też dał się zapamiętać Chiellini. Na boisku charakter wojownika i nadzwyczajna zdolność do poświęceń pozwoliły mu najpierw trafić do Juventusu, a z upływem lat stać jedną z legend. W Gattim można dostrzec, przy odrobinie dobrej woli, lustrzane odbicie obywatela GC.

Nie ma przecież w nim nic wyrafinowanego. Ani elegancji, ani piłkarskiego kunsztu. Jest siła i determinacja. Stanowi uosobienie klubowego sloganu: fino alla fine (do samego końca). Nigdy się nie poddaje, przed nikim nie pęka. Nie załamują go niepowodzenia. Teraz biegnie z górki, pod którą miał w ogóle nie wejść.

Trzy za trzy

W poprzednim sezonie długo tkwił w cieniu. Więcej siedział niż grał. Stanowił niespecjalnie istotny tryb w machinie rotacyjnej, którą Allegri puszczał w ruch głównie po meczach w Lidze Mistrzów. Zdecydowanie bardziej wynurzył się na światło dzienne wraz z nastaniem wiosny. Zaczęła obowiązywać zasada: im mniej Bonucciego, tym więcej Gattiego, który w razie czego korzystał też na problemach zdrowotnych Bremera.

Dzięki temu dojechał do końca sezonu w podstawowym składzie z dorobkiem 18 występów. Chyba targały nim mieszane uczucia. Z jednej strony satysfakcja, bo rzucony na głęboką wodę, nie utonął, z drugiej - niepewność z powodu głosów, że po odejściu Bonucciego, Juventus będzie musiał kupić kogoś wartościowego na jego pozycję. Nie kupił.

Allegri postawił na brazylijski tercet Danilo-Bremer-Alex Sandro. Gatti został pierwszym zmiennikiem, ale szybko przeskoczył w hierarchii ostatniego z wymienionych. Jego pozycją tylko na krótko zachwiał mecz z Sassuolo, w którym porażkę 2:4 przypieczętował spektakularnym golem samobójczym. Swoim pierwszym w Serie A. Trzy następne strzały kierował już do właściwej bramki.

Kiedy trafiał, to Juventus za każdym razem wygrywał. Z Napoli zaliczył 10 spotkanie z rzędu w pełnym wymierzę czasowym, pomógł Szczęsnemu 6 razy zachować czyste konto. Kibicowskie masy obwołały go idolem i wyniosły na sztandary. Wszedł do juventusowej klasy robotniczej, w której przed nim siedzieli Giuseppe Furino, Sergio Brio czy Moreno Torricelli. Mały i niedoceniany Gatti stał się wielkim kocurem.

Tomasz Lipiński, Piłka Nożna

Czytaj więcej:
Trudny związek Filipiaka z kibicami. Te sceny chwytają za serce

Komentarze (0)