Postawiłby ktoś z was choćby pięć groszy na to, że w poważnym meczu, w poważnej lidze, poważna drużyna zapakuje sobie dwa samobóje? No właśnie. Więc albo mecz był niepoważny, albo liga jest niepoważna, albo ta drużyna. Innego wyjścia nie ma.
Bądźmy szerzy, mecze Lecha z Legią w ostatnich sezonach częściej rozczarowywały, niż spełniały marzenia kibiców o wyrafinowanym futbolu. Było dużo zadęcia, dużo napięcia między kibicami, dużo walki wręcz, dużo ambicji. Tylko dobrego futbolu było niestety mało.
Przez całe lata ligowy klasyk Lech - Legia był górnolotnie określany "derbami Polski". Co niby miało oznaczać, że spotykają się dwie najważniejsze ekipy w kraju. Jednak w tym sezonie obaj nasi ekstraklasowi "dominatorzy" grają tak marnie, że nikt z hasłem o derbach się nawet nie wychylał. Bo by się po prostu naraził na śmieszność. No chyba, żeby to "meczycho" nazwać derbami najbardziej irytujących drużyn w Polsce. Wtedy zgoda.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Siadło idealnie! Bramkarz nic nie mógł zrobić
Bo zarówno Lech, jak i Legia to są w tym sezonie drużyny rozczarowań i niespełnionych nadziei. Duże potencjały, wielka historia, olbrzymie oczekiwania kibiców, ale w realizacji kończyło się to piłkarską impotencją. Zarówno w Warszawie przy Łazienkowskiej, jak i w Poznaniu przy Bułgarskiej obecne rozgrywki skończą się rozczarowaniem.
A niedzielny mecz był tylko o to, kto pojedzie na wakacje mniej rozczarowany. Pewnie przed sezonem nikt by w to nie uwierzył, że Lech będzie na finiszu rozgrywek walczył z Legią nie o mistrzostwo, ale o jedno, ostatnie miejsce w europejskich pucharach. No, ale taka jest teraz nasza ligowa rzeczywistość.
Co gorsza, ten niedzielny mecz wyglądał trochę jak komedia pomyłek, bo był i odwołany gol Wszołka, i zmarnowany karny Josue, i dwa samobóje Lecha. Gdy najpierw gola zapakował do własnej bramki Miha Blażić, na Bułgarskiej zapanowała konsternacja. Ale gdy pod koniec pierwszej połowy wyczyn kolegi powtórzył Bartosz Salamon, to już było prawdziwe kuriozum.
Dobrze, że czasy "Fryzjera" stały się słusznie minione, bo normalnie w takiej sytuacji niosłyby się po trybunach komentarze, że znów mamy do czynienia z "niedzielą cudów". A tak wiemy, że to tylko kolejny odcinek serialu "piłkarskie jaja" i to wyłącznie zwykła nieudaczność, a nie spisek żaden czy mecz ustawiony.
W niedzielne popołudnie Legia miała coś, czego ostatnio najbardziej jej brakowało: dobrą energię. Gole co prawda strzelali Lechici, ale przecież te akcje wypracowali piłkarze z Warszawy. Oni wyraźnie chcieli uratować w tym sezonie co się da. Po to właśnie został zatrudniony przy Łazienkowskiej Goznalo Feio.
Jak dotychczas Portugalczykowi idzie w kratkę: raz lepiej, raz gorzej. W Warszawie zaryzykowano, zrobiono eksperyment, zatrudniając szkoleniowca, który wcześniej samodzielnie prowadził tylko jeden klub (Motor Lublin) i to zaledwie na poziomie I ligi.
Pod tym eksperymentem podpisał się dyrektor sportowy Jacek Zieliński i dziś Gonzalo Feio bardziej gra o jego głowę niż o swoją. Brak pucharów mógłby się skończyć dużym przeciągiem w gabinetach. A jeśli wywiałoby z nich dyrektora Zielińskiego, to jego następca niekoniecznie musiałby widzieć Feio w roli trenera pierwszej drużyny. Więc mecz w Poznaniu był akcją z cyklu "ratuj się, kto może". Póki co się Legii udało. Na dwie kolejki przed końcem wskoczyła na trzecią lokatę w tabeli i ma teraz wszystko w swoich rękach.
A już wiadomo, że w nowym sezonie zobaczymy zupełnie inną Legię. Niezależnie czy zostaną w niej Zieliński i Feio. Bo Legia żegna się Josue, od którego zespół z Łazienkowskiej był uzależniony jak od złego narkotyku. Kapitana Legii uwielbiali kibice, ale nie bardzo mogli na niego patrzeć koledzy z szatni.
Inny pomysł na grę drużyny ma też Jacek Zieliński. Legia ma grać nowocześniej i szybciej niż teraz, kiedy każda piłka przechodziła przez Josue. Ambitnie. Ale najpierw trzeba utrzymać podium. Jeśli się nie uda, nadejdzie tsunami.
Mecz z Lechem był pierwszym, po którym w końcu było widać rękę Feio. Nie były to jeszcze oczywiście żadne cuda, ale już coś, jakiś pierwszy zaczyn. Z agresywnym wysokim pressingem, z jakimś pomysłem na grę, z odwagą. No i tą pozytywną energią, jakiej trudno było się spodziewać po kompromitującym 0:3 u siebie z Radomiakiem, co wydarzyło się raptem tydzień temu.
Legia na dzisiaj kwalifikuje się do europejskich pucharów. Ale ma tylko punkt przewagi nad Górnikiem, Lechem i Rakowem. Kibice z Łazienkowskiej drżą i będą drżeli do końca ligi, bo nie takie rzeczy ich Legia potrafiła już w tym sezonie sp***.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty