Już w marcu, gdy Taras Romanczuk wrócił do reprezentacji Polski, świeciły mu się oczy na możliwość występu w towarzyskim spotkaniu z Ukrainą. Wtedy jeszcze piłkarz Jagiellonii nie wiedział, czy zostanie w kadrze na dłużej. Ale z Walią, w spotkaniu barażowym o awans na Euro pokazał, że może być dla reprezentacji przydatnym uzupełnieniem.
Gra dla polskiej kadry stała się marzeniem Romanczuka, gdy otrzymał polski paszport. W 2017 roku złożył dokumenty, przeszedł procedurę "po bożemu", bez trybu przyspieszonego i znajomości. Po roku miał już dokumenty. Jego babcia pochodzi spod Włodawy - miasta blisko granicy z Białorusią w województwie lubelskim. Podczas wojny jej rodzina została przesiedlona na tereny Ukrainy. W dokumentach wpisano jej, że jest obywatelką tego kraju, dlatego później rodzina Romanczuka miała paszporty ukraińskie.
Białystok jak dom
- Z rodzicami rozmawiamy po ukraińsku, ale naszego syna uczymy polskiego. Nawet ostatnio, u rodziców, mówiłem: wracamy do domu, do Białegostoku - mówił nam Romanczuk, gdy rozmawialiśmy o jego korzeniach i obecnym postrzeganiu obu krajów. - Mieszkam w Polsce od jedenastu lat, po karierze zostaniemy tu z rodziną. Nasz syn chodzi do żłobka, pójdzie do polskiej szkoły. Znaleźliśmy z żoną swoje miejsce na ziemi - opowiadał nam piłkarz Jagiellonii.
Ale żeby zostać Polakiem, Romanczuk musiał przestać być Ukraińcem. Takie jest bowiem prawo za naszą wschodnią granicą. Zawodnik zrzekł się tamtejszego paszportu, co w kraju nie zostało miło przyjęte, spadła na niego krytyka. Piłkarz nie zwraca na to uwagi. Dalej jest silnie związany z Ukrainą i regularnie odwiedza znajome strony. W Kowlu mieszkają jego rodzice, z którymi spędził ostatnie święta Bożego Narodzenia.
- Najważniejsze, że nasza rodzina jest zdrowa, radzą sobie. Kowel znajduje się sześćdziesiąt kilometrów od Białorusi i na początku wojny atakowali stamtąd Kijów. Rodzice wtedy bardzo się bali. Jednego dnia spadła rakieta bardzo blisko domu żony. Ale nasi rodzice chcieli tam zostać i koniec - mówił Taras Romanczuk.
Nie wiedział, co ma robić
Piłkarz przyznaje, że z trudem odnajdował się po ataku zbrojnym Rosji na Ukrainę. Za wschodnią granicą zostawił najbliższych, ale też znajomych. Do dziś angażuje się w pomoc Ukraińcom. - W pierwszych dniach wojny nie wiedziałem, co robić: jechać po rodziców, czekać na rodzinę w Polsce? Myślałem, że oszaleję. Tata i mama powiedzieli, że w Białymstoku nikomu nie pomogą, a na miejscu już tak, dlatego nigdzie się nie ruszają. Pracowali w punkcie pomocy, w hali - relacjonował.
- Do nas, do Białegostoku, przyjechała rodzina żony. Mieszkaliśmy w osiem osób, z dwoma bobasami. Nasz syn miał wtedy pięć miesięcy, a syn szwagierki nieco ponad sześć miesięcy. Żona brała synka do łóżka w nocy, gdy budził się w swoim łóżeczku, a obok niej spała jeszcze siostra. Żeby wszyscy się jakoś pomieścili, zorganizowałem rozkładaną matę, którą pożyczyłem od Rafała Grzyba z Jagiellonii. Przez pewien czas rozkładałem matę na podłodze i tam spałem. To był trudny okres. Jedno dziecko kończyło płakać, to budziło się drugie i tak na zmianę. Ale byliśmy razem i to przetrwaliśmy - wspominał reprezentant Polski.
Grając w ekstraklasie organizował paczki dla potrzebujących, ma stały kontakt z ludźmi z frontu. Cały czas czuje złość, wściekłość, a nawet mocniejsze emocje do obywateli Rosji. - Nienawidzę tych ludzi za to, co nam zrobili. Obrazków zamordowanych ludzi, dzieci, nie da się wymazać z pamięci - mówił.
- W Polsce jesteśmy bezpieczni, ale dopóki wojna się nie skończy, nie zaznam spokoju. Któregoś razu powiedziałem sobie, że muszę być gotowy. Umówiłem się z grupą kibiców Jagiellonii i jeździliśmy za miasto na strzelnicę. Strzelałem z broni krótkiej, długiej. Na przykład z kałasznikowa. Postanowiłem, że nauczę się obsługiwać każdą broń. Chcę być gotowy, bo nigdy nie wiesz, co się w życiu wydarzy - komentował.
Dwie narodowości
Dla polskiej kadry rozegrał dotąd dwa spotkania. Debiutował za kadencji Adama Nawałki w 2018 roku w towarzyskim meczu z Koreą Południową (rozegrał 61 minut). "Odkurzył" go Michał Probierz po świetnym sezonie w Jagiellonii. Romanczuk sięgnął po mistrzostwo Polski, dotarł z Jagą do półfinału Pucharu Polski i jako kapitan należał do kluczowych zawodników drużyny. W marcu tego roku wszedł na boisko w dogrywce meczu z Walią, w finale baraży o Euro. Nie zawiódł i wydaje się pewniakiem do wyjazdu na turniej do Niemiec.
W piątek czeka go wielkie przeżycie na Stadionie Narodowym. - Czuję się Polakiem i Ukraińcem - twierdzi. - Myślę, że tętno będę miał maksymalnie wysokie - przekonywał już wcześniej. Emocji nie mógł ukryć już dzień przed spotkaniem, podczas konferencji prasowej. - Najpewniej będzie to mój najważniejszy mecz w życiu - powiedział.
Mecz Polska - Ukraina w piątek 7 czerwca o godzinie 20.45.