Można się przedstawić w Europie, można zrobić frajdę kibicom, można zarobić pieniądze, a później wzmacniać zespół i szturmować Ligę Europy, a nawet Ligę Mistrzów.
Tym bardziej, że awansować do tych prestiżowych rozgrywek będzie nam łatwiej (od sezonu 2026/27) dzięki punktom do rankingu UEFA zdobytym właśnie w tegorocznej Lidze Konferencji.
Przyznam szczerze, że sam byłem sceptycznie nastawiony, gdy wprowadzano te rozgrywki. Bliżej niż do zachwytów, było mi do zdecydowanej opinii byłego reprezentanta Polski Kamila Kosowskiego, który pozwolił sobie ochrzcić Ligę Konferencji mało chlubnym mianem "pucharu Pasztetowej". Ale z czasem bardzo się do tego formatu przekonałem.
ZOBACZ WIDEO: Przebiegł z piłką prawie całe boisko. Fenomenalne trafienie w Niemczech!
Tak, to prawda, to są to rozgrywki trzeciej kategorii na Starym Kontynencie. Tak, to prawda, nie przynoszą tyle splendoru i pieniędzy, co Liga Mistrzów czy Liga Europy. Tak, to prawda, da się znaleźć jeszcze kilka, a może nawet kilkanaście argumentów na "nie". Ale są też mocne argumenty na "tak". Popatrzmy na to z naszej, polskiej perspektywy.
Po pierwsze, gdyby nasze drużyny nie grały wiosną w Lidze Konferencji, to nie grałyby nigdzie. Bądźmy szczerzy, polskie kluby są sportowo w tym miejscu, w którym są i szybko się to nie zmieni. Jest wiele symptomów, że sytuacja jednak idzie ku lepszemu, że Ekstraklasa powoli staje się ligą silniejszą. Ale to jest proces, to potrwa, nic nie zmieni się z dnia na dzień.
A że jest lepiej niż było, to pewne. Dziś mamy w Polsce takie stadiony, których wiele innych krajów (choćby silne w futbolu Włochy) może nam pozazdrościć. Ile by się nie mówiło o niekompetencji polskich działaczy, trzeba też szczerze przyznać, że kluby naprawdę się profesjonalizują.
Dziś już niemal każdy klub ma piłkarski know how, co do niedawna wcale nie było regułą. Dziś oczywistością jest, że w klubie trzeba mieć dyrektora sportowego, rozbudowane sztaby trenerskie, profesjonalną analitykę taktyczną, zaawansowaną ochronę zdrowia, kompletną regenerację, szeroki skauting, młodzieżową akademię czy ośrodek treningowy. Przecież jeszcze całkiem niedawno tego wszystkiego nie było. A to kosztuje. I to wcale nie małe pieniądze.
Do polskiej piłki klubowej popłynął w dwóch ostatnich dekadach obfity strumień pieniędzy: prywatnych, samorządowych i państwowych. I ten strumień dalej płynie. Żeby zamienił się w rzekę, potrzeba sukcesów w Europie, choćby na tym trzecim froncie.
Tak wiem, że w fazie grupowej Ligi Mistrzów zarabia się więcej nawet jeśli się przegra wszystkie mecze, niż za wygranie całej Ligi Konferencji, ale mierzmy siły na zamiary. Champions League to dzisiaj dla polskich drużyn kosmos. To są winogrona, po które nie jesteśmy w stanie sięgnąć, bo wiszą zbyt wysoko.
Broń Boże, nie jestem za sportowym minimalizmem. Nie namawiam - parafrazując słynne zdanie Stefana Kisielewskiego - żeby się w tej d.... urządzać. Kto w Polsce umie grać w piłkę, kogo stać i kto ma silną drużynę, niech szturmuje nawet Ligę Mistrzów. Błogosławieństwo na drogę.
Ale uda nam się tam dostać bardzo rzadko, od wielkiego dzwonu. Częściej będziemy się od tej - silnej piłkarsko - Europy odbijać. I w efekcie frustrować. My musimy stosować metodę małych kroczków. Zupełnie tak samo, jak ktoś, kto się uczy jeździć na nartach. Najpierw zaczyna zjeżdżać na jakiejś oślej łączce, przewala się, obija sobie cztery litery. Jak zrobi postępy, to idzie na mały wyciąg orczykowy. Później na większy, krzesełkowy, a na koniec rusza na naprawdę wymagające trasy, wjeżdżając na górę nawet kolejką linową.
I nasze kluby są na poziomie adepta narciarstwa, który dopiero co wyszedł z oślej łączki. Nie można go wysłać na czarną trasę, bo strach. Bo się połamie.
W tej edycji Ligi Konferencji Jagiellonia napisała najpiękniejszą kartę w historii klubu z Białegostoku. W rewanżu z Betisem drużyna Adriana Siemieńca grała zdecydowanie lepiej niż renomowany rywal z La Liga. "Jaga" zremisowała, a powinna wygrać.
Ale przy całym docenieniu determinacji piłkarzy z Białegostoku, ćwierćfinał Ligi Konferencji pokazał nam, że nasze kluby mają jednak swoje limity. Po Legii w pierwszym starciu z Chelsea było to widać jeszcze bardziej. No, bądźmy szczerzy, polskie drużyny walczyły dzielnie, ale to jednak nie ten rozmiar kapelusza.
Ale warto było zderzyć się - nawet boleśnie - z europejskimi gigantami, ze względu na polskich kibiców. Na to święto futbolu, jakie widzieliśmy na Łazienkowskiej i w Białymstoku. Na te imponujące oprawy, na race, na ten zachwyt polskiego kibica, że w końcu ma szansę dotknąć tej naprawdę wielkiej piłki. I nikomu nie przeszkadzało, że to się działo dopiero na trzecim poziomie rozgrywek.
Dla kibiców z Warszawy liczyło się to, że mogli obejrzeć zwycięstwo swojej Legii na legendarnym Stamford Bridge, a nie - przy całym szacunku - w Lubinie, Niepołomicach czy Mielcu.
Bezcenne.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty