Do tej pory było tak, że FC Barcelona była jak kot, który ma siedem żyć. Kiedy wydawało się, że już leży bez tchu i zostało ją tylko złożyć do grobu, ta podrywała się i odradzała jak Feniks z popiołów. A robiła to w takim stylu, że ludzie przed telewizorami na całym świecie wyli z zachwytu.
Ale widocznie każdy kot ma swój limit. Barca też. Gdy przy stanie 3:2 odrobienie strat przez mediolańczyków wydawało się niemożliwe, nagle w gospodarzach obudziła się bestia negra. Ten umierający w konwulsjach Inter zdołał się poderwać i w ostatniej sekundzie meczu zadać zaskakujące pchnięcie rdzawym sztyletem. Barca się już z tego nie podniosła.
ZOBACZ WIDEO: Tego się nie spodziewałeś. Tak wygląda luksusowy autokar Manchesteru City
Inter jeszcze jej poprawił w dogrywce i absolutny bohater sezonu, najpiękniej grająca drużyna w tej części galaktyki, skończyła swój kapitalny i widowiskowy marsz. Ogromna w tym zasługa wielkiego Interu. Jeśli przegrać, to z takim właśnie rywalem.
Wygląda to wszystko jak historia bez happy endu, ale wolę o tym myśleć - i państwa też do tego zachęcam - że to tylko historia niedokończona. Że ta fiesta, ta radość futbolu jeszcze tu wróci. Za rok. Że zasłużyła na drugą szansę. Właśnie za styl, w jakim gra. Tak otwarcie (niestety, czasem też naiwnie) nie gra nikt inny na tej planecie.
Bo przecież mecze Barcelony ogląda się jak ekscytujący serial. Co tydzień leci nowy odcinek i co tydzień jesteśmy zaskoczeni, że przynosi on jeszcze więcej emocji niż poprzedni. Choć wydawało się to wręcz niemożliwe. Na serce można umrzeć!
Drżeli kibice Barcy, bo nie trzeba być piłkarskim ekspertem, żeby wiedzieć o Barcelonie, że potrafi pięknie gole strzelać, ale ma też tę przypadłość, że dużo bramek traci. A Inter to wyrachowana ekipa. Potrafi zaatakować niespodziewanie i niebezpiecznie jak kobra, której nie wolno ani na sekundę spuścić z oka, bo skończy się to tragedią.
Jakość piłkarska Interu nie zostawia miejsca na miłosierdzie. Z "prezentów" od rywali piłkarze z Mediolanu korzystają z bezwzględnością zawodowych morderców. Bang! Bang! I po robocie.
Barcelona na takiego rywala nie była odporna.
Co nie znaczy oczywiście, że można wszystkie te spektakle drużyny Flicka zapomnieć. Nikt przed sezonem nie uważał Barcy za faworyta. Zrobiła więcej niż się spodziewano. Nagle, pod ręką niemieckiego trenera, wyrosła na piłkarski Dream Team.
Doceniam też to, co zrobili w tym sezonie obaj Polacy - Robert Lewandowski i Wojciech Szczęsny. Tak, niedosyt po meczach z Interem pozostanie, ale oni i tak są bohaterami. Rok temu żaden z nich nie zakładał, że będzie w tym miejscu. Że będą walczyli o wszystkie trofea i że będą częścią tego futbolowego fenomenu, którym stała się Barcelona Flicka.
Gdyby nie fakt, że ta historia dzieje się na naszych oczach, nikt nie uwierzyłby, że jest prawdziwa. Mówiono by, że to bajka dla dzieci, ale strasznie zmyślona. Że to zwykła fantazja, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością.
Oto dwóch piłkarskich emerytów z Polski, którzy dawno powinni wygrzewać swoje stare kości, na którejś z hiszpańskich plaż, udanie realizuje wspaniały sen o największych triumfach w klubowym futbolu. Wygrywają prawie wszystko, co jest do wygrania i robią to w barwach Barcelony, drużyny, która gra w piłkę najpiękniej na świecie.
A cały świat patrzył na ten spektakl z zapartym tchem i zastanawiał się, gdzie jest koniec tej niesamowitej podroży po chłopięce marzenia. Koniec nastąpił na stacji Mediolan. Polscy "emeryci" i spółka z Katalonii nie zagrają w finale Ligi Mistrzów. Ale świat się nie skończył. W niedzielę czeka ich mecz meczów, czyli El Clasico z Realem Madryt, które zapewne przesądzi o losach mistrzostwa Hiszpanii.
Jaki jest morał tej piękne, ale brutalnie przerwanej przez Inter historii? W przypadku Wojtka oglądamy opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno, by zrealizować swoje marzenia. Czy jest piękniejsze przesłanie na milionów chłopaków na całym świecie? Przecież Barcelona zadzwoniła do niego, gdy był już na piłkarskiej emeryturze. Gdy był pogodzony z tym, że w piłkę to pokopie już tylko z synem w ogrodzie.
Zresztą w samej Barcelonie niespecjalnie na "Szczenę" liczono. Nie mam wątpliwości, że nikt z klubu nie zadzwoniłby do Szczęsnego, gdyby nie było tam Lewandowskiego. To "Lewy" nalegał i przekonywał, że czysta bramkarska jakość leży na ulicy. A w zasadzie to na leżaku w Marbelli.
Opowieść o polskich weteranach na szczycie futbolu to też wielka pochwała szacunku do pracy. Historia życia Lewandowskiego nie jest niczym innym niż wielkim pokłonem dla pracy i profesjonalizmu. Tak, "Lewy" miał wielki talent, ale gdyby nie praca na treningach, zdrowy tryb życia, profesjonalizm, nienasycenie, umiejętność sięgania po wyznaczone cele, zostałby tam, gdzie zostali jego koledzy z juniorów - na bocznym, piaszczystym boisku Varsovii, w centrum stolicy.
Tymczasem ten chłopak wdarł się na futbolowe salony Europy, został najlepszym polskim piłkarzem w historii, rzucił świat na kolana. A dla milionów adeptów piłkarskich na całym globie, to jest bardzo pouczająca historia o tym, że w sporcie nie ma drogi na skróty. Że prawdziwej pracy nic nie zastąpi, że jeśli nie potrafisz poradzić sobie ze swoimi słabościami, nie umiesz wszystkiego podporządkować marzeniom, to zapomnij o sukcesach. Ale jeśli się temu oddasz w stu procentach, tak jak "Bobek" z maleńkiego Leszna, to świat da ci szansę. Tylko się nie poddawaj, nigdy nie rezygnuj z marzeń.
A jakie Lewandowski ze Szczęsnym mogą mieć jeszcze marzenia? Wrócić tu jeszcze raz za rok i wygrać tę cholerną Ligę Mistrzów.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty