O remontadzie Barcelony w niedzielnym El Clasico będą mówić kolejne pokolenia. Duma Katalonii pokonała przed własną publicznością Królewskich 4:3, choć po 14 minutach przegrywała 0:2. Ekipa Hansiego Flicka pracowała na odzyskanie mistrzostwa Hiszpanii cały sezon, ale to po tym meczu trzyma już jedną dłoń na trofeum za wygranie La Ligi i jest jedno zwycięstwo od tytułu.
Tym samym Robert Lewandowski jest krok od swojego 13. mistrzostwa w karierze, a 12. biorąc pod uwagę najlepsze ligi Europy, czyli angielską, francuską, hiszpańską, niemiecką i włoską. Tylko Ryan Giggs (13) i Thomas Mueller (13) mogą pochwalić się większą kolekcją złotych medali tych rozgrywek.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Pokazał, ile ma koszulek Messiego. To coś więcej niż kolekcja
A mimo to niedzielny triumf Barcy ma dla Lewandowskiego wyjątkowo gorzki smak. Nie chodzi nawet o to, że tylko bezradnie mógł przyglądać się temu, jak Kylian Mbappe ucieka mu w wyścigu o Trofeo Pichichi i grzebie jego szansę na zdetronizowanie Leo Messiego. To szalone spotkanie było kluczowe dla losów tytułu i może być punktem kulminacyjnym w karierze "Lewego".
Rozsadzany ambicją 36-latek przekonał się o tym, że nie jest już niezbędny Barcelonie. El Clasico było potwierdzeniem trudnej i bolesnej prawdy, którą wcześniej obnażyły finał Pucharu Króla z Realem Madryt (3:2) i dwumecz z Interem Mediolan w Lidze Mistrzów (3:3, 3:4), w których Duma Katalonii spektakularnie odrabiała strata bez pomocy "Lewego".
To, że Barca radzi sobie bardzo dobrze w meczach bez Polaka, wiadomo nie od wczoraj. Pisaliśmy o tym już w kwietniu. Łącznie wygrała 17 takich spotkań, a dwa zremisowała. W tym sezonie ten bilans to 7-1-0 i kosmiczna średnia 3,5 bramki na mecz. O ile wcześniej "Lewy" pauzował w meczach o niższym ciężarze gatunkowym, z mniej wymagającymi rywalami, to teraz zabrakło go w kluczowych spotkaniach.
I Barcelona poradziła sobie znakomicie. Wygrała dwa klasyki, dzięki którym zdobyła Puchar Króla i zbliżyła się do mistrzostwa. Przykry wniosek jest taki, że nikt za nim nie zatęsknił. A we wtorek w Mediolanie Flick mógł żałować, że wprowadził go na boisko. Fakty są takie, że pojawił się na boisku przy wyniku 3:2, gdy Duma Katalonii była już jedną nogą w finale. Chwilę później zrobiło się 3:4, a "Lewy" nie zrobił nic, by temu zapobiec. Więcej TUTAJ.
W klasyku Flick nie zaryzykował powtórki i uniknął błędu z San Siro. Lewandowski nie podniósł się z ławki nawet w 89. minucie, gdy z boiska schodził zastępujący go w "11" Ferran Torres. Tym razem trener Barcy, w podobnych okolicznościach jak w Mediolanie, wolał wprowadzić w jego miejsce Gaviego.
To policzek dla Polaka. Skoro był w kadrze na mecz, a pięć dni wcześniej zagrał przeciwko Interowi, to oznaczałoby to, że jest gotowy do występu. Choćby w tym symbolicznym wymiarze. Flick mógł mieć jednak konkretną intencję w zatrzymaniu "Lewego" na ławce. Pokazał w ten sposób, że żaden piłkarz - nawet Lewandowski - nie będzie wywierał na nim presji.
"Mundo Deportivo" już przed rewanżem z Interem podawało, że Polak naciska na Flicka, by ten dał mu zagrać na San Siro od pierwszego gwizdka. We wtorek Niemiec się ugiął, choć z medycznego punktu widzenia było niemożliwe, by napastnik był gotowy na sto procent. Efekt był opłakany, a Flick mógł poczuć się oszukany przez Lewandowskiego, bo Polak nie nadawał się do gry.
Tymczasem przed El Clasico "Lewy" miał zachowywać się podobnie. Tym razem Flick zareagował inaczej. Już na przedmeczowej konferencji powiedział, że Lewandowski nie zagra od początku. To wyjątek. Taka publiczna wypowiedź, osadzona w powyższym kontekście, to wskazanie Lewandowskiemu miejsca w szeregu i przywołanie go do porządku.
A przetrzymanie go w El Clasico na ławce było już wyraźnym manifestem: "Ja tu rządzę". Utarł mu nosa. Nawet przy korzystnym dla wyniku nie podał mu pomocnej dłoni w walce o Trofeo Pichichi i nie dał mu szansy na odpowiedzenie Mbappe. Niewykluczone, że przy tej formie Ferrana Torresa (trzy asysty w meczu z Realem) Lewandowski nie dostanie jej także w czwartek z Espanyolem. Przynajmniej od pierwszego gwizdka.
Lewandowski nie jest już niezbędny Barcelonie i nie jest w niej niezastąpiony. Potwierdzenie znajduje bon mot śp. prof. Janusza Filipiaka, według którego "każdego specjalistę da się zastąpić skończoną liczbą studentów". Parafrazując go, Flick zastępuje Polaka "kolektywnym Lewandowskim". W tym sezonie pod jego nieobecność łupem bramkowym dzieliło się aż dziesięciu zawodników: Ferran Torres (7), Raphinha (6), Lamine Yamal (4), Jules Kounde (2), Fermin Lopez (2), Dani Olmo (2), Frenkie de Jong (1), Pau Victor (1), Pedri (1) i Eric Garcia (1).
A to tylko suche liczby. Herezją było stwierdzenie, że ktoś, kto strzela 40 goli w sezonie, jest ciężarem dla kolegów, ale trudno nie zauważyć, że w ostatnich meczach bez Lewandowskiego na boisku zawodnicy Barcelony rozkwitają. Skuteczność Polaka w tym sezonie imponuje i z uwagi na nią był ważnym trybem maszyny Flicka, ale bez niego ten rozjeżdżający rywali Flickswagen potrafi wejść na wyższe obroty i ma jeszcze lepsze osiągi.
Lewandowski, mimo ostatnich problemów i choć nie strzelił gola od ponad miesiąca, pozostaje najskuteczniejszym piłkarzem lig TOP 5 w Europie w tym sezonie. Taki wyczyn w wieku 36 lat jest godny uznania. Historia futbolu nie zna drugiego tak bramkostrzelnego weterana. Więcej TUTAJ. Jego dorobek budzi podziw zwłaszcza w porównaniu z poprzednim sezonem. Ale czy to nie jest łabędzi śpiew kapitana reprezentacji Polski?
Mogłoby się wydawać, że dla Lewandowskiego czas się zatrzymał, ale w ostatnich tygodniach wskazówka zaczęła niebezpiecznie przyspieszać. Kartoteka medyczna pęcznieje. Ponadto nie ma nic gorszego dla osób w podeszłym (piłkarsko) wieku niż bolesna konstatacja, że nie jest się tak potrzebnym, jak się uważało. To potrafi podciąć skrzydła każdemu.
Wiem, że wieszczyłem zmierzch Lewandowskiego już 14 miesięcy temu i pomyliłem się. Flick zaprosił go do ostatniego tańca i znów razem zadziwili świat futbolu. Teraz jednak nic nie wskazuje na to, by miało się to powtórzyć. Niegroźny uraz uda może mieć dla "Lewego" o wiele poważniejsze konsekwencje, niż mogło się wydawać trzy tygodnie temu...
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty