Dzięki geniuszowi Lamine'a Yamala i przepięknym golu z lewej nogi w okienko, a także brawurowej szarży Fermina Lopeza nasi zawodnicy mogli świętować z Barceloną mistrzostwo Hiszpanii na dwie kolejki przed końcem rozgrywek po wygranej 2:0 z Espanyolem.
Robert Lewandowski trochę szczęśliwie wrócił do pierwszego składu drużyny, mimo że brzmi to wręcz kuriozalnie, gdy chodzi o najlepszym strzelca zespołu, który w tym sezonie ma 40 goli we wszystkich rozgrywkach. Ale kapitan polskiej kadry ominął ostatnio kilka meczów przez kontuzję mięśniową, a Ferran Torres zastępował go na tyle dobrze, że najpewniej utrzymałby miejsce w składzie, gdyby nie problemy ze zdrowiem.
To był trudny wieczór "Lewego". Nasz napastnik tracił piłki, nie czuł tempa akcji. Czasem zbyt pazernie szukał okazji do strzelenia gola. Raz mógł podać do lepiej ustawionego Yamala w polu karnym, ale uderzał na siłę, w efekcie obok słupka.
Tuż przed przerwą był bliski efektownego gola z powietrza. Widać było, że Lewandowski jest głodny bramek. Polak goni Kyliana Mbappe, walczy o koronę króla strzelców, którą miał na wyciągnięcie ręki niemal cały sezon. Na finiszu rozgrywek ta misja wydaje się coraz mniej możliwa. Lewandowski dalej ma trzy gole straty do Francuza, a z Espanyolem wypadł słabo i zszedł z boiska już po godzinie gry.
Błyszczał natomiast drugi z Polaków. Wojciech Szczęsny nie miał ostatnio perfekcyjnych tygodni. Prokurował rzuty karne, spóźniał się przy wyjściach za pole karne, też nie ratował Barcelony w kluczowych momentach. Inaczej było jednak w czwartkowych derbach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Pokazał, ile ma koszulek Messiego. To coś więcej niż kolekcja
Szczęsny utrzymał Barcelonę w grze, gdy rywal nacierał, wybronił sytuację sam na sam z Javim Puado przy stanie 0:0. Dwukrotnie świetnie "przeciął" akcje na przedpolu. Był skoncentrowany, czujny i szybki.
To sprawiło, że drużyna Hansiego Flicka przypieczętowała mistrzostwo. To bezwzględnie najpiękniej grający zespół w Europie i można tylko żałować, że Barcelona z Polakami w składzie nie sięgnie w tym sezonie po wszystkie trofea. Nie ma finału Ligi Mistrzów, ale jest potrójna korona: Superpuchar, Puchar i mistrzostwo kraju. To już piąte trofeum Lewandowskiego w ciągu trzech lat pobytu w Hiszpanii, ale dla napastnika takie osiągnięcia są jak odbicie karty w biurze.
Co innego dla Szczęsnego, który napisał oddzielną historię. Jego kariera pokazuje, że to bardziej duża piłka chciała Szczęsnego, niż on sam się do niej pchał. Bramkarz mówił kiedyś, z uśmiechem, jakby bez większego przejęcia: "Nie wiem, co zdecydowało, że akurat mi się udało i gram na tym poziomie. Mam szczęście".
Futbol od zawsze upominał się o naszego zawodnika. Nie dał mu zginąć, gdy jako nastolatek złamał sobie dwie ręce, dźwigając sztangę w siłowni Arsenalu. Już w wieku 20 lat Szczęsny zaczął bronić w wielkim zespole z Londynu. Gdy po kilku sezonach z klubu "pogonił" go Arsene Wenger, Szczęsny odszedł do Włoch i w Romie stał się jeszcze lepszym zawodnikiem. Poprawił grę na linii, na przedpolu, zaczął medytować, posadził na ławce rezerwowych Alissona. Po dwóch latach został namaszczony i wybrany jako następca legendarnego bramkarza, jednego z najlepszych w dziejach - Gianluigiego Buffona.
Żartował wtedy. - W Romie posadziłem na ławkę najlepszego bramkarza świata, w Juventusie najlepszego w historii. Wychodzi na to, że jestem najlepszy na świecie i w historii - mówił w swoim stylu.
Gdy jednak i Juventus postawił na Polaku krzyżyk - po siedmiu latach kazał mu ćwiczyć w pojedynkę z trenerem bramkarzy - Szczęsny machnął ręką i zakończył karierę. Nie chciał się kłócić lub szukać na siłę nowego zespołu. Po prostu udał się na emeryturę.
Ale los go zawrócił: futbol znowu się po niego zgłosił. Ta historia nie miała prawa się tak skończyć, nie na plaży. Szczęsny nie miał nic do gadania. Wszedł do bramki rewelacyjnej Barcelony, rozegrał 30 meczów i wygrał z nią wszystko, co było do zdobycia w kraju. Teraz może myśleć o wypoczynku. Chyba że piłka dalej z nim nie skończyła.