Dominika Pawlik, WP SportoweFakty: Przykro jest patrzeć z boku na to, co się dzieje sportowo z reprezentacją Polski?
Łukasz Fabiański, były reprezentant Polski: No tak, to oczywiście przykre, jeśli mówimy o wynikach. One są zawsze kluczowe, jeśli chodzi o budowanie atmosfery wokół drużyny. I to nie tylko w piłce nożnej, ale w każdej dyscyplinie sportu. Wyniki są najważniejszym elementem, który sprawia, że wszystko zaczyna iść w górę. Cały czas bardzo mocno kibicuję naszej reprezentacji, trzymam za nią kciuki i naprawdę wierzę, że mimo tego trudnego okresu wróci na właściwe tory. I że uda im się przede wszystkim wywalczyć awans na mistrzostwa świata.
A jak pan skomentuje to, co się dzieje wokół reprezentacji poza samym boiskiem?
Mam taką zasadę: nieobecni nie mają racji, więc moja opinia w tej sprawie jest zupełnie zbędna. Nie będę udawał, że wiem więcej niż wiem, bo po prostu nie mam pojęcia, jak to wszystko wygląda od środka. Nie mam żadnej wiedzy z pierwszej ręki. Wszystko, co do mnie dociera, pochodzi z mediów.
Dlatego nie chcę wychodzić przed szereg ani udawać, że wiem, co należałoby zrobić albo co powinno się wydarzyć. Nie znam sytuacji, więc trudno mi się do niej odnieść. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że warto zacząć na nowo pracować nad tym, by atmosfera wokół kadry zaczęła się poprawiać. To wszystko.
Jaki jest teraz pana status? Wiemy, że nie będzie pan kontynuował kariery w West Hamie.
Spokojnie sobie czekam, odpoczywam i zobaczymy, co życie przyniesie. Wielokrotnie już mówiłem, że jestem na takim etapie kariery piłkarskiej, że nic nie muszę robić na siłę. Jeśli coś się pojawi, jakaś propozycja, to przede wszystkim musi być ona bardzo dobra z perspektywy naszego życia rodzinnego. Dla mnie jest najważniejsze, żeby nasz syn mógł się spokojnie rozwijać i żeby moje decyzje nie mieszały za bardzo w jego życiu, nie wpływały negatywnie na jego przyszłość.
Jest opcja powrotu do Polski? Pojawiały się pogłoski o propozycji z Legii Warszawa.
Nie, to akurat nie wchodzi w grę. Tak jak mówiłem wcześniej: priorytetem jest dla mnie syn, jego rozwój w szkole, jego koledzy, przyjaciele, całe otoczenie. On się tam urodził, spędził pierwsze lata nauki właśnie tam. Ten system edukacji dość mocno różni się od tego, który mamy w Polsce, więc przenosiny mogłyby być dla niego dużą zmianą - może nawet zbyt dużym ryzykiem, którego po prostu nie chcielibyśmy podejmować.
Pana kolega z boiska - z tej samej pozycji - Wojciech Szczęsny jest w trochę innej sytuacji. Może zostać w Barcelonie, a może skończyć karierę tak, jak chciał zrobić to wcześniej. Co by pan zrobił na jego miejscu?
Nie wiem, trudno mi powiedzieć, nie chcę udzielać rad komuś innemu. Każdy wybiera swoją drogę według własnego uznania. Każdy ma inne sprawy na głowie, różne priorytety. Dla mnie teraz najważniejsza jest rodzina. Nie wiem, jak to wygląda u Wojtka - wiadomo, że jest ode mnie młodszy, więc myślę, że fizycznie i mentalnie spokojnie mógłby jeszcze grać. Mówię to tylko z perspektywy sportowej, bo cała reszta to już bardzo indywidualna sprawa.
Rozmawiamy po meczu koszykarskim drużyny Marcina Gortata, której był pan częścią, przeciwko zespołowi, który tworzą żołnierze NATO i Wojsk Specjalnych. Skąd u pana takie umiejętności koszykarskie?
Oj, nie wiem, czy to wyjątkowe umiejętności, ale od małego koszykówka naprawdę bardzo mi się podobała. Szczególnie w czasach, w których dorastałem: era Chicago Bulls i Michaela Jordana. Jakoś tak naturalnie ją pokochałem. Uwielbiałem oglądać mecze, a w młodym wieku sam zacząłem grać. Nie chodzi o treningi w klubie, tylko tak po prostu - na podwórku, w szkole, sam z siebie rzucałem do kosza. Chyba właśnie stąd została mi lekka miłość do tego sportu.
W takim razie gdyby nie piłka nożna, to byłaby to koszykówka?
Myślę, że gdyby w moim rodzinnym mieście, w Słubicach, istniał klub koszykarski, to kto wie - może właśnie w tę stronę bym poszedł. Gdy miałem 9-10 lat i ktoś zapytałby mnie wtedy, co bym wybrał - koszykówkę czy piłkę nożną - a obie sekcje byłyby dostępne, to chyba mimo wszystko ciągnęłoby mnie bardziej do koszykówki. Ze względu na warunki fizyczne mógłbym być rozgrywającym. Takim zadaniowcem na boisku: pobronić, powalczyć, defensywie, myślę, że byłoby okej. Chodzi o to, żeby zostawić dużo serducha na parkiecie i pracować dla drużyny.
Były specjalne treningi przed tym meczem?
Nie, ale rzucałem sobie trochę dla zabawy. Jak zaczyna się mecz i nagle wszystko przyspiesza, okazuje się, że to rzucanie wcześniej za dużo nie daje.
Ktoś pana zaskoczył swoimi umiejętnościami? W drużynie byli nie tylko koszykarze (Marcin Gortat, Przemysław Zamojski, Adam Waczyński, Anna Makurat - red.), ale także reprezentanci innych dyscyplin, także artyści.
Myślę, że Wojtek Mecwaldowski (aktor - przyp. red.). Widać było po nim te ruchy. On sam zresztą mówił, że od młodego wieku był wielkim fanem koszykówki, a jego ulubionym zawodnikiem był Scottie Pippen. Przez cały okres szkoły grał w kosza, więc widać było, że ma to we krwi.
Atmosfera była naprawdę świetna. Po pierwsze, wiadomo, że to zabawa, mecz koszykówki, ale po drugie - dla mnie osobiście bardzo poruszające było też oddanie hołdu polskim żołnierzom i całej armii. To takie przypomnienie, jak ważni są dla nas i ile im zawdzięczamy. Były momenty zabawne, były też bardzo poważne i wzruszające. Emocjonalnie. To naprawdę duże przeżycie.
Po wielu latach udało się też ponownie zagrać z Kubą Błaszczykowskim, choć nie było to boisko piłkarskie. Widać było wspólne porozumienie między wami.
Faktycznie! Próbowaliśmy się gdzieś tam odnaleźć na boisku. Jak się już wychodzi na parkiet, to nagle budzi się ta sportowa żyłka - takie naturalne pragnienie, żeby zrobić coś dobrego. Myślę, że to bardzo charakterystyczne dla sportowców. Widać było, że kiedy Kuba dostawał piłkę, od razu w oczach zapalał mu się ogień - chciał wypaść jak najlepiej. Ja miałem podobnie. Dlatego tym bardziej się cieszę, że mogliśmy znowu razem zagrać - w zupełnie innych okolicznościach, na innym boisku, w innej dyscyplinie, ale znowu razem.
Rozmawiała Dominika Pawlik, WP SportoweFakty