Superpuchar to był w ostatnich latach mecz nikomu niepotrzebny. Sam pomysł rozgrywek o to trofeum wydawał się - przynajmniej w teorii - atrakcyjny: nowy sezon otwiera spotkanie mistrza kraju ze zdobywcą Pucharu Polski. Ale na tę piękną teorię nałożyła się smutna praktyka polskiej piłki, w której więcej się kombinuje niż gra i dramatyczne standardy zarządzania PZPN-u.
Kluby grające w europejskich pucharach zawsze grymasiły, gdy trzeba było grać o Superpuchar. Musieliśmy słuchać, że to nie jest dobry termin, że oni muszą się przygotowywać do ważniejszych meczów, i takie tam - mało wiarygodne tłumaczenia trenerów, którzy przecież w tym samym czasie grali sparingi i to im jakoś nie przeszkadzało.
PZPN zamiast wysłać tych marudzących do stu diabłów, starał się dostosowywać do dyktatu klubów. Superpuchar Polski więc tak przesuwano i przesuwano, aż w ubiegłym sezonie doszło do całkowitego absurdu. Mecz Jagiellonii Białystok z Wisłą Kraków rozegrano dopiero 2 kwietnia, na pustawym Narodowym i w ogóle mało kogo to spotkanie interesowało.
ZOBACZ WIDEO: Wypoczywa na sportowo. Nowa gwiazda Manchesteru United nie próżnuje
Kiedy więc było już bardzo blisko do zarżnięcia meczu o to trofeum, PZPN-owi się poszczęściło. Finałową parę Superpucharu 2025 stworzyły Lech z Legią i to od razu dodało pieprzu całej rywalizacji.
"Derby Polski" budzą takie emocje, że na Bułgarską przyszło ponad 40 tysięcy kibiców, a bilety wyprzedały się do ostatniej sztuki. Dla nich ważniejsze było to, że "Kolejorz" gra z Legią, niż to, że stawką jest Superpuchar.
Co prawda jeszcze kilka tygodni temu Legia sondowała możliwość przeniesienia tego spotkania, ale PZPN - pomny kłopotów z poprzedniej edycji - tym razem nie pozwolił popsuć tego święta.
Obie drużyny zagrały na poważnie i nic lepszego - w środku sezonu ogórkowego - nie mogło się kibicom przytrafić. To był dobry, emocjonujący mecz. Niespodziewanie wygrała 2:1 Legia, choć murowanym faworytem był Lech Poznań.
Na korzyść warszawian przemawiało to, że zespół z Łazienkowskiej trochę wcześniej zaczął sezon. Niby mecz z Aktobe był raptem w czwartek, ale to ekipa z Warszawy w większym stopniu wyglądała na drużynę już gotową do nowego sezonu.
Spotkanie na Bułgarskiej do końca dobrze się oglądało, bo Legia nawet po stracie gola na 1:2 ani myślała o murowaniu własnej bramki. Gdyby Ilja Szkurin miał więcej zimnej krwi, warszawianie wygraliby ten mecz przynajmniej 3:1.
Dla Legii to jest szósty w historii Superpuchar. I pierwsze trofeum Edwarda Iordanescu. Trzeba przyznać, że pięknie się kibicom z Warszawy przedstawił rumuński szkoleniowiec. Dwa zwycięstwa (Aktobe i Lech), w dwóch pierwszych meczach i pokazanie drużyny, w którą nowy trener tchnął trochę energii i wiary, że Legia też może zwyciężać.
Było to zespołowi ze stolicy bardzo potrzebne. Po toksycznej relacji z poprzednim szkoleniowcem Goncalo Feio (chyba nie do końca zrównoważonym), została na Łazienkowskiej ziemia spalona.
Intrygi, podszepty, krzywe akcje - to była legijna codzienność. Tylko Feio, który żywi się konfliktem, czuł się w tym dobrze. Na dłuższą metę praca w takich warunkach jest nie do zniesienia.
Nieustanne napięcia trawiły zespół. Jak to dobrze, że Feio sam się z Legii wyrzucił podkręcając swoje żądania kontraktowe, bo nie wiadomo czy działacze z Warszawy mieliby odwagę przerwać tę chorą relację.
W Poznaniu było po Legii widać, że... Feio z wozu, koniom lżej. Zespół z Warszawy w końcu wyglądał na drużynę skonsolidowaną. Taką, która jest jednością. Na ekipę, która wie, co to jest team spirit.
Nic nie mogło zrobić lepiej na morale Legii niż pokonanie Lecha na Bułgarskiej. Sukcesów nie da się budować na porażkach, a te dwa zwycięstwa były potrzebne drużynie z Łazienkowskiej jak tlen. Bo o Legii mówiło się ostatnio tylko źle. Że kibice się obrazili i bojkotują mecze, że nie robi transferów, że nie płaci na czas, że jest grubo spóźniona w piłkarskim kalendarzu, bo późno zatrudniła trenera, itd. I to wszystko prawda, ale czasem, gdy jest źle, to - paradoksalnie - udaje się wszystkie kłopoty przykryć dobrym wynikiem.
To się Edwardowi Iordanescu na początek udało i brawa za to, bo przecież dobre pierwsze wrażenie można zrobić wyłącznie na początku.
Oglądając w dwóch pierwszych meczach tego sezonu Migouela Alfarelę, można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że Goncalo Feio zrobił mu wielką krzywdę przekonując wszystkich dookoła, że Francuz portugalskiego pochodzenia nie ma odpowiedniej jakości, by grać przy Łazienkowskiej. To nieprawda.
Jeśli Legia to były dla kogoś za wysokie progi, to już bardziej dla Goncalo Feio. Iordanescu podchodzi do piłkarzy bez uprzedzeń i już pokazał, że Legia ma wystarczająco dużo jakości, by nawet bez spektakularnych transferów walczyć o mistrzostwo Polski. Taki jest przecież cel na ten sezon.
A Lech? Poznaniakom ten zimny prysznic bardzo się przyda przed eliminacjami Ligi Mistrzów. Pewnym usprawiedliwieniem przegranej była plaga absencji w Lechu, trener Niels Frederiksen nie mógł skorzystać z kilku kluczowych piłkarzy. Ale o porażce z Legią zdecydowało to, że zespół z Poznania chyba jeszcze nie ma tego ostatniego szlifu przed sezonem.
Duński szkoleniowiec z pewnością jeszcze ten szlif swojej drużynie nada, to kwestia kilku dni. Lech zrobił ciekawe transfery i z pewnością będzie się liczył zarówno w lidze, jak i europejskich pucharach. A po ostatnim sezonie już wiemy, że mamy prawo od naszych eksportowych drużyn więcej wymagać.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty