Tata Kazika: Opowieść o winogronach

Kolega podsyła mi linka. Masz, rzuć okiem. No to "rzucam" i czytam: "Przeciętne miesięczne zarobki dziennikarza wynoszą od 2 do 4 tys. zł netto - takie kwoty deklarowali najczęściej dziennikarze ankietowani na zlecenie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Z badania wynika ponadto, że dziennikarze źle postrzegają swoje środowisko..." Hmm… Prawda. Zaciekawiło mnie jednak coś innego. Ostatnie zdanie. I przypomniało jedną sytuację z zapomnianego już meczu…

W tym artykule dowiesz się o:

O tym, że w środowisku dziennikarzy panuje tzw. wyścig szczurów nikogo nie trzeba przekonywać. Wzajemne "rysowanie", nadawanie na siebie, zawiść, zazdrość. Niby wszyscy się lubią, niby wszyscy są kolegami, jest dobrze, jest fajnie, jest nawet super – a najczęściej jeden drugiemu wbiłby nóż w plecy i poprawił siekierą. Kiedyś, jako praktykant w Piłce Nożnej byłem świadkiem żenującej sceny. W redakcji nie mogli ścierpieć tego, że jeden z dziennikarzy, dziś ceniony ekspert i komentator ligi hiszpańskiej, jest bardzo kreatywny. Dobry w tym, co robi. "On może Ci napisać na każdy temat, na wszystkim się zna!" – wiele razy słyszałem, ale nie był to komplement. Wręcz przeciwnie. Inni nie mogli ścierpieć tego, że gość tydzień w tydzień potrafił bez większego problemu znaleźć temat do pisania i nie miało to dla niego większej różnicy, czy pisze o lidze polskiej czy hiszpańskiej. Inni nie mogli przeboleć, że jak to tak on może produkować te teksty hurtowo…

Kiedyś ten znienawidzony przez wszystkich kolega wyszedł do domu. Ledwie zniknął w korytarzu, zaczęło się "rysowanie". Perorował w tym najstarszy dziennikarz w redakcji, obyty w świecie, bo podróżujący jako delegat, później człowiek PZPN. Na przemian szydził i judził ku uciesze reszty, były śmiechy, były głośne chichy, brakowało tylko tego, żeby w tej sielankowej atmosferze ktoś browara otworzył, a inny odpalił ognisko i zaczął smażyć kiełbaski. Nagle…konsternacja. Znienawidzony kompan wraca. Okazało się, że stał w korytarzu i, czekając na szefa, wszystko słyszał. Słowo w słowo.

- O….jesteś…. – tyle wydobył z siebie ten, który jeszcze przed sekundą tak się śmiał, który tak go obrzucał błotem.

- Tak, jestem – odparł tamten spokojnie. Wziął, co miał wziąć i wyszedł. Ale nikt już gęby nie otworzył.

"Wpadł mi w ręce" dawno napisany tekst. Mówiąc dokładniej - to relacja z pierwszoligowego meczu rozgrywanego w Polkowicach. Przedstawia to, w jaki sposób o uznanych kolegach po fachu wypowiadają się niektórzy dziennikarze. Pokazuje też, że absolutnie nie są wolni od wszelkich sympatii i antypatii. Przeczytałem go raz jeszcze i stwierdziłem: aaaa...wrzucę tutaj. Sami ocenicie, czy było warto.

"(...) Kibice znów niesamowitym dopingiem wspierali swój zespół, a dziennikarze...hm...plotkowali. Tematem był "świeży" spór dwóch ich bardziej znanych kolegów po fachu – publicysty Gazety Wyborczej Dariusza Wołowskiego i komentatora Polsatu Sport Mateusza Borka.

- Widziałeś, jak Wołowski pojechał z Borkiem?! Ale mu z tym żelem dowalił! – tak zaczął się niezwykle interesujący dialog. Temat podchwyciło dwóch innych żurnalistów. Rozgorzała żywiołowa dyskusja.

- No! Ale ten też mu się ładnie odwdzięczył z tym synem z Meksyku. Ktoś mi opowiadał, że Darek faktycznie "zalał formę" w Meksyku.

- Słyszałem. Ale Borek też ma dziecko. Dwa miesiące temu się urodziło, nawet zdjęcia gdzieś w gazetach były tej jego panny w ciąży.

- Wiesz co, ten Borek to też nie lepszy - jeden nagle się wręcz obruszył. Tu wypomina jakieś układy w wywiadzie, który zrobił sam ze sobą, bo takie odniosłem wrażenie go czytając, a sam kuma się z reprezentantami, czy trenerami. W ogóle ta cała dyskusja pomiędzy nimi, to dla mnie żena...- tu urwał, bowiem jeden z graczy gości nieomal sięgnął piłki przed polem karnym Zagłębia. – Ajjjjjjjj! – syknął. – Szkoda – szybko dodał. Dyskusja rozgorzała na nowo.

- A pamiętasz jak ten, tu pada nazwisko, prawie pobił się z Borkiem? Kurde, słuchaj, on wtedy nawet dostał pochwały na kolegium redakcyjnym! Taki szacunek dzięki temu zdobył!

- A o co poszło, bo nawet nie pamiętam?

- A nie wiem. Albo Borek chciał go wysłać po drinka, albo tamten go oblał drinkiem. Sam nie pamiętam. Ale to było na jednej imprezie kolegialnej Faktu. Pamiętam, że we wszystko wmieszali się ochroniarze i nawet mnie chcieli wywalić, a ja przecież tylko stałem spokojnie. A Borek odgrażał się, że zadzwoni po chłopaków z miasta.

Ten utrzymany na poziomie dialog przerwał Robert Kolendowicz. W niegroźnej sytuacji jeden z graczy gości znajdujący się na własnej połowie podał piłkę zbyt krótko do Daniela Kokosińskiego. Futbolówkę przechwycił właśnie lewoskrzydłowy Zagłębia, który wspólnie z Micanskim popędził na bramkę rywali. W sytuacji trzech na dwóch, z przewagą drużyny przyjezdnej, lubiński duet popisowo rozegrał akcję – "Kolenda" wyłożył Bułgarowi piłkę jak na tacy, ten zaś zdobył swoją dziewiątą bramkę w tym sezonie. To był gol, który definitywnie zgasił nadzieje Znicza na osiągnięcie korzystnego rezultatu. Wcześniej bowiem, dokładnie w 26. minucie spotkania, po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Michała Golińskiego pierwszego gola zdobył Grzegorz Bartczak.

- Zagłębie?! – spytał głośno spiker

- Dwa!!! – odpowiedziało mu tysiące gardeł

- Znicz?

- Zgasł!

Po stracie pierwszego gola trener Grembocki zareagował niemal natychmiast. Bezproduktywnego Wojciecha Wociala zmienił Tomasz Bzdęga, a tym samym z ustawienia 1-4-2-3-1 z wysuniętym Paluchowskim goście przeszli na grę w schemacie 1-4-4-2 z duetem napastników Paluchowski – Tomasz Bzdęga. Nic im to jednak nie dało. Przez całą drugą połowę przewagę mieli lubinianie, choć Znicz próbował odgryzać się akcjami zaczepnymi. W doliczonym czasie gry mały prezent sprawił gościom obchodzący dziś urodziny Mate Lacić. – To mogła być jego wisienka na torcie urodzinowym – uśmiechał się trener Fornalak. Przyjezdni nie potrafili jednak skwapliwie skorzystać z podarunku i ostatecznie ponieśli czwartą porażkę z rzędu. – Zagłębie jest chyba najlepszym zespołem w tej lidze, choć jeszcze nie widziałem w akcji Widzewa. Lecz to drużyna, która jest zdecydowanym faworytem do awansu. Właściwie nie mogliśmy dzisiaj zrobić niczego złego gospodarzom, choć gdyby nie zabrakło nam szczęścia... Nie ma jednak co dywagować, wygrał dzisiaj o klasę lepszy zespół – komplementował nasz zespół Jacek Grembocki. – Cieszę się z kolejnego zwycięstwa mojej drużyny i z tego, że załataliśmy dziurę w serze – powiedział szkoleniowiec KGHM Zagłębie Lubin. Ostatnie zdanie było nawiązaniem do środowej publikacji Przeglądu Sportowego, w której autor, nazwisko pomińmy, dowodził, że defensywa Zagłębia jest dziurawa właśnie jak szwajcarski ser. Jemu już po meczu z Turem Turek (5:0) coś nie grało, bowiem kiedy dzwonił i przekazywał tę informację, wydusił z siebie pogardliwe: "No, cześć. Lubinki wygrały...". Korzystając z nadarzającej się okazji postanowiliśmy podpytać go co nieco o kulisy napisania tego tekstu. Lecz nie tylko. Punktem wyjściowym w dyskusji była liczba widzów na dzisiejszym spotkaniu.

- Hej. Powiedz mi, ilu dzisiaj było kibiców? – padło pierwsze pytanie. Wyrwałem redaktora z jakiegoś głębszego myślenia.

- A z trzy tysiące – zawyrokował bez większego namysłu.

- Ile?!?! Skąd taka liczba? Przecież stadion był właściwie pełny, a to daje cztery i pół tysiąca!

- A może ja napisałem, że cztery? Nie wiem - odpowiedział zirytowany. Pomyślałem, że zaraz będzie próbował mnie spławić. Właściwie byłem tego pewny, dlatego miałem już przygotowaną kontrę. Tymczasem...zaskoczył mnie.

- Tak w ogóle to często wysyłam do redakcji jedno, a oni wprowadzają tam zmiany i w druku wychodzi co innego. Potrafią zmienić liczbę widzów, noty – zaczął się nagle gorączkowo tłumaczyć. Szybko zrozumiałem, że kłamie. Tylko się pogrążał.

- Tłumaczysz się? - zapytałem wprost.

- Nie, coś Ty ! – skoczył jak oparzony. - Skąd w ogóle takie pytanie?! - przeszedł do ofensywy. Postanowiłem "skasować" ten ofensywny wypad w zarodku.

- Nieistotne. Aha. A słuchaj, ten tekst środowy o dziurawej defensywie, to też zmienili? – nawiązałem do innej publikacji redaktora, w której przekonywał czytelników, że Zagłębie ma wyraźny problem z grą w obronie. Nie od dziś wiadomo, że najlepszą obroną jest atak. I znów mnie zaskoczył. Myślałem, że tego też się będzie wypierał.

- Nie! To jest mój autorski tekst – odparł z wyraźną dumą w głosie. Jeżeli chwilę wcześniej stracił rezon, to błyskawicznie powrócił do równowagi.

- Rozumiem. Dlaczego uważasz, że mamy problem z grą w obronie?

- No jak, dlaczego? Straciliście przecież jedenaście bramek! Trzy z Widzewem, trzy ze słabiutkim Dolcanem! - chyba pomyślał, że teraz zacznie się punktowanie debiutanta.

- Ten Dolcan nie jest chyba taki słaby, skoro wygrał później w Stalowej Woli. A stamtąd rzadko który zespół wywozi punkt...

- A, bo to taka dziwna liga jest... – zaczął zmieniać temat. Jakby się zamyślił.... - Jedna drużyna może najpierw wygrać 5:0, a później przegrać 0:1. Ale w Katowicach Zagłębie straciło dwa gole w kilka minut.

- Parę lat temu Bayern Monachium stracił dwa gole bodaj w dwie minuty i przegrał Ligę Mistrzów.

- Eee... nie ma co porównywać. Ja rozumiem, że gra ofensywna prezentowana przez Zagłębie sprawia, że drużyna traci kilka bramek. Ale porównaj sobie średnią straconych goli w lidze. Zobacz, Zagłębie jest na czwartym miejscu!

- Dobrze, a liczyłeś ile ma bramek strzelonych. Jaką ma średnią i na którym jest miejscu?

- Nie...

- Właśnie. Bo widzisz, strzeliliśmy najwięcej bramek w lidze. Tracimy je, to prawda, ale o wiele więcej strzelamy. Mamy 22 gole strzelone, teraz właściwie o dwa więcej, a straconych jedenaście. Jest różnica, prawda?

- I tak tracicie za dużo bramek – był nieprzejednany. I śmieszny.

- To może porozmawiaj na ten temat z trenerem Fornalakiem. Chętnie wysłucha Twoich argumentów.

- Nie omieszkam – zapewnił. Doskonale wiedziałem, że nie podejmie próby.

- Wiesz, zastanawiam się, jak możesz napisać, że to, że Stasiak popełni jakiś błąd w sezonie, to pewne. Przecież to chamstwo. A taki Sztylka w ogóle nie popełnia błędów? - nawiązałem do zawodnika jego ulubionej drużyny. Z rodzinnego miasta - Wrocławia.

- Popełnia! Nawet nie wiesz, jak ja kiedyś z nim i innymi piłkarzami Śląska jechałem! Dwa miesiące ze mną nie chcieli gadać! - pochwalił się. Faktycznie, było czym.

- Aha. I to jest obiektywne dziennikarstwo?

- A co Ty tam w ogóle wiesz?! – odburknął redaktor. Rozmowa została zakończona. Nie odezwał się już ani słowem. Przynajmniej nie do mnie. Gdy jednak kilkadziesiąt minut później dojadał resztki cateringu w pomieszczeniu dla VIPÓW, perorował na temat gry reprezentacji Polski na nowym, budowanym obecnie stadionie Zagłębia.

- Jeż puścił Ulatowskiego do reprezentacji i PZPN w zamian za to odwdzięczy się Zagłębiu. Bo jak wybudują nowy stadion, to będzie to na pewno przez kilkanaście miesięcy najnowocześniejszy obiekt w Polsce. Takie Kielce będzie bił jedną rzeczą – bliskością do lotniska. Bo to będzie tylko godzina drogi – rozwodził się głośno. Do Wrocławia, oczywiście - szybko dodał.

- Zaraz, zaraz, jaka godzina? – zapytała jedna z osób znajdujących się w sali. – Przecież w Lubinie jest lotnisko. Trzy minuty drogi od stadionu

- A tam, jakie to lotnisko! – żachnął się redaktor.

- Takie, że normalnie mogą tam lądować samoloty międzynarodowe – padła odpowiedź. I to był koniec interesujących, kuluarowych dialogów. Kilka minut później redaktor spakował resztki winogron do kieszeni spodni i w poczuciu dobrze spełnionego, dziennikarskiego obowiązki wsiadł do samochodu.

"Gdyby napisał to Dante, to tak by to szło" – leci w radiu. Pomyślałem, że trudno o lepsze podsumowanie :)

***

Kolega mi pisze: " A może poruszyłbyś sprawę Ekwueme i tego, co napisała Gazeta Wyborcza?". Temat, wdzięczny, nie powiem, ale odnoszę wrażenie, że wszystko w tej kwestii zostało już napisane. Mnie mocno rozbawił. Pośmiałem się chwilę i przypomniałem sobie historyjkę, jaką opowiedział mi kiedyś brat.

Do "Americanosa" w galerii, gdzie pracowała jego ex przychodzi...hmmm...jeden z piątki bohaterów, która siedziała w feralnym Volvo. Przymierza jakieś błyszczące kurteczki, paski i tak dalej. Spodobały mu się też spodnie dżinsowe. Dziewczyna mówi:

- Może by Pan przymierzył?

No to idzie do przymierzalni. Mija chwila.

- I jak?

- Pani przyjdzie...

Ona podchodzi, piłkarz odsłania kotarkę. Stoi ubrany w te dżinsy, ale jednocześnie podnosi koszulkę i odsłania nagi tors i "kratkę".

- I jak? Mozie być?

Koleżanka, która ma salon kosmetyczny, opowiadała mi jak swego czasu regularnie kursowała do niej dwójka zawodników. Na kawkę, pobajerzyć. Jeden bardzo się wkręcił. W sumie nic dziwnego. Koleżanka jest piękną kobietą. Blondynka, piękne niebieskie oczy, długie włosy (wtedy). Wielu akwizytorów, którzy do niej trafiają i coś oferują, zamiast ją otumanić, sami dają się zakręcić wokół palca. Koleżanka opowiada.

- No i znów przyjechał ten nieszczęśnik. Tak stał i stał, bajera niespecjalnie mu się kręciła. W końcu powiedział: Ale jestem głodny! i podniósł koszulkę pokazując wyrzeźbione mięśnie brzucha. A ja pomyślałam "O ja pier...!" i zaczęłam się histerycznie śmiać...

Tego piłkarza już w Lubinie nie ma. Wielu, jak to przeczyta, pewnie pomyśli, że zawodnicy to kretyni. Nie, nie. Jest to tak samo krzywdzące jak twierdzenie, że wszystko co rude to fałszywe. Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka - wielu z nich to naprawdę wartościowi i inteligentni ludzie. Ale tacy, co stosują podryw na "kratkę" też się niestety trafiają.

***

O autorze: Urodziłem się w 1983 roku - rok po drugim największym tryufmie w dziejach polskiego futbolu i kilka miesięcy po drugiej w historii pielgrzymce pierwszego polskiego papieża do ojczystego kraju. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem przekonany, że papież od zawsze był Polakiem, a nasza drużyna narodowa niezmiennie zalicza się do najlepszych na świecie. Wychodzę z założenia, że lepiej, żeby ludzie cokolwiek o mnie mówili, niż miałbym przejść przez życie szarym i właściwie niezauważonym. Jeśli coś mówią, to znaczy, że żyjesz. A przy okazji pozdrawiam serdecznie tych, którzy mówią o mnie źle.

Blog autora: http://tatakazika.blogspot.com

Komentarze (0)