Kibice Zagłębia walczą z nierzetelnymi publikacjami

Kibice KGHM Zagłębia Lubin zdecydowali się walczyć z nierzetelnymi ich zdaniem informacjami w polskiej prasie, a przede wszystkim w Gazecie Wyborczej, gdzie swoje teksty umieszcza znany dziennikarz Artur Brzozowski. Fani Miedziowych postanowili napisać specjalny list, w którym dyskredytują postać tego dziennikarza.

W tym artykule dowiesz się o:

Fani Zagłębia starają się nagłośnić całą sprawę, bo ich zdaniem artykuły Artura Brzozowskiego krzywdzą ich klub i wprowadzają w błąd opinię publiczną. Autorzy listu podają kilka przykładów nieobiektywizmu tego dziennikarza, który przytacza tylko dogodne mu argumenty, tak, aby oczernić Zagłębie.

Oto treść listu kibiców Zagłębia Lubin:

"Anioł Sprawiedliwości narodził się 11 maja 2004 roku.

Był późny wieczór. W fotelu znajdującym się w oświetlonym trupio bladym blaskiem grającego telewizora pokoju siedział postawny, łysy mężczyzna. Drobnymi łykami popijał piwo. I myślał. - Nie może, ku.., tak być! - zagrzmiał nieoczekiwanie. Tak narodził się samozwańczy Anioł Sprawiedliwości. 11 maja 2004 roku lewym sierpowym (tak jak Piotrek Ś.) rozkwasił nos korupcji w polskiej piłce. Tego dnia, publikując na łamach "Gazety Wyborczej tekst dowodzący, że Zagłębie Lubin kupiło mecz od Polaru Wrocław, Anioł przywdział zbroję, chwycił za świetlisty mecz i rozpoczął walkę z patologią w naszym futbolu. Prowadzi ją do dziś. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że śnieżnobiała szata Anioła uwalona jest korupcyjnym gównem.

Anioł Sprawiedliwości przybrał postawną, łysogłową postać Artura Brzozowskiego. "Piłka nożna to nie jest sprawa życia i śmierci, to o wiele poważniejsza kwestia" - te słowa legendarnego trenera piłkarzy Liverpoolu Billa Shankly'ego ze śmiertelną powagą traktuje Artur Brzozowski. Co więcej, wciela je w życie już od 14 lat, najpierw jako dziennikarz, a od ponad roku jako szef działu sportowego wrocławskiego oddziału "Gazety" - czytaliśmy w 2005 roku w jednym z wydań "GW", a ze zdjęcia z dobrotliwym uśmiechem ozdabiającym jego pozbawioną korupcyjnych myśli twarz ozdabiał uśmiech. Anioł stał oparty o słupek bramki. Nie groził palcem. Nie wymachiwał mieczem. Ukazał swoje łaskawe oblicze. - Więcej zrobił złego wrocławskiej piłce niż dobrego. Wiecznie pluje na Śląsk i sączy jadem. To nie jest człowiek, który kocha piłkę to jest człowiek, który dzięki niej zarabia na chleb i nic więcej. Wrocław zapamięta go jako tego, który nienawidzi Śląsk i wszystko co go dotyczy - podpisał się poniżej jakiś zaślepiony nienawiścią do bliźniego kibic. Pewnie wariat. Przecież nie od wtedy było wiadomo, że łysogłowy Anioł sympatyzuje z WKS. Podobnie jak z Barceloną. Dowód, nie pierwszy, swojego miłosierdzia dał chociażby 19 maja 2001 roku. W maleńkim, liczącym jedynie 90 tysięcy mieszkańców Lubinie, zaścianku piłkarskim jak mawiał Anioł Sprawiedliwości, miejscowe Zagłębie konfrontowało w ramach 27. kolejki Ekstraklasy swoje siły ze Śląskiem Wrocław. Faworytem byli lubinianie, którzy wówczas byli w czubie tabeli, Śląsk zaś mocno dołował. Kilka tygodni wcześniej na ławce rezerwowych WKS w charakterze trenera pojawił się słynny Janusz Wójcik. Pierwszą decyzją "Wójta" było sięgnięcie po dobrych znajomych ze wspólnej pracy z warszawskiej Legii - bramkarza Grzegorza Szamotulskiego oraz Leszka Pisza. Dwaj nowi liderzy słabej dotąd drużyny mieli jej zapewnić kilka punktów. Tak brzmiała wersja oficjalna deklamowana przez Wójcika w wywiadach. Nieoficjalnie natomiast imał się on wszelkich środków, by utrzymać Śląsk w pierwszoligowych szeregach. Anioł Sprawiedliwości zajechał na stadion GOS w Lubinie na nieco ponad godzinę przed meczem. Uśmiech zagościł na jego pochmurnym, a może zamyślonym, zazwyczaj, obliczu. W rozmowach z kolegami po fachu przekonywał, że dziś na pewno wygra Śląsk. Niektórzy dociekali:

- Artur, skąd wiesz? Przecież to Zagłębie jest faworytem!

- Bo wiem. Wygra Śląsk - odpowiadał stanowczo Anioł, który przed pierwszym gwizdkiem Mirosława Ryszki sędziego rozpostarł swoje skrzydła na trybunie głównej stadionu Zagłębia. Pierwsza połowa spotkania stała pod znakiem absolutnej dominacji piłkarzy prowadzonych przez Mirosława Jabłońskiego i rozpaczliwej obrony zawodników ruganych niemiłosiernie po łacinie przez Janusza Wójcika. Gospodarze mieli z dziesięć sytuacji bramkowych, wykorzystali zaś jedynie jedną - w 14. minucie idol miejscowych fanów Zbigniew Grzybowski strzałem z rzutu karnego doprowadził do wściekłości "Szamo". W przerwie meczu trochę naigrywano się z Anioła. "Śląsk wygra! He He He" - miał ubaw po pachy niejaki "Jakubek", który kilka lat później na łamach dolnośląskiego "Słowa Sportowego" pisał pod dyktando Andrzeja Kruga i Jerzego Fiutowskiego (wtedy jeszcze bez zarzutów prokuratury, a więc podajemy pełne nazwisko), kreując ich na mężów opatrznościowych lubińskiej piłki i prężnych menadżerów zarazem.

Wróćmy jednak na zielone boisko, nawet jeśli rozstrzygnięcie dolnośląskich derbów zapadło przy zielonym stoliku. W drugiej połowie, dość nieoczekiwanie dla wszystkich zebranych na trybunach - za wyjątkiem Anioła Sprawiedliwości - dominował Śląsk. Po bramkach autorstwa Piotra Włodarczyka (niezwykle urodziwe trafienie, piłka po strzale z ostrego kąta odbiła się od słupka i zatrzepotała w siatce), Jacka Paszulewicza i Krzysztofa Sadzawickiego Anioł śmiał się upiornie i w wniebogłosy. Dziennikarze zbaranieli, "Jakubkowi" nie przechodziły już przez gardło delicje serwowane na lubińskiej "Jaskółce" - bo tak zwano trybunę VIP, na której Zbychu często, po znajomości gościł. Najlepszy występ dał w 1990 roku w meczu Pucharu UEFA z Bologną, gdy jako korespondent "Sportu" usnął jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Włoscy żurnaliści i decydenci, gdy zobaczyli rozwalonego i kompletnie pijanego "Jakubka", zdębieli. Nie o nim jednak ta historia, przepraszamy, że wkroczyliśmy na poboczne wątki naszego tematu. Więcej takich akcji w naszym wykonaniu już nie będzie.

Spotkanie Zagłębia ze Śląskiem zakończyło się porażką 1:3 faworyta i skandalem z udziałem jego kibiców. Rozwścieczeni fani wrzucili do klubowego budynku świecę dymną, a na boisko jeszcze przed końcem meczu race świetlne. Piłkarze obu drużyn przez ponad godzinę kolędowali na murawie, a kilka dni po meczu fani "Miedziowych" dostrzegli na mieście Grzegorza Lewandowskiego. Były gracz Legii, ongiś uczestnik Ligi Mistrzów w ich odczuciu był jednym z tych, którzy odpuścili mecz Śląskowi. Przypuszczenia brały się ze względu na osobę Wójcika, Pisza i Szamotulskiego we wrocławskim obozie. Kilku, a może nawet kilkunastu - wersje są różne - ruszyło w szaleńczy pościg za piłkarzem, na szczęście dla niego nieudanym. Podobno godzinę później w rozmowie z Prezesem Jackiem Kardelą Lewandowski rozwiązał swój kontrakt z Zagłębiem. Nie wiemy, czy akurat stało się to równo sześćdziesiąt minut po wydarzeniu, ale umowa faktycznie została rozwiązana.

A cóż zrobił Anioł? Otóż w poniedziałkowym wydaniu "Gazety Wyborczej" człowiek, który wiedział, że - parafrazując słowa stopera Aluminium Konin Rafała Witkowskiego z lubością cytowane przez Artura B. w swoich późniejszych publikacjach - "mecz opie..ny, szkoda pieniędzy na benzynę" słał peany pod adresem herosów z Oporowskiej i cudownie skutecznego trenera Janusza Wójcika. Artur, Winkelried polskiej piłki, stawiany za wzór dziennikarskiej walki z korupcją w piłce, który jeszcze przed spotkaniem posiadł wiedzę tajemną, że mecz jest sprzedany siedział na trybunach i śmiał się do rozpuku. Tymczasem, piłkarze na boisku odstawiali teatrzyk według rozpisanych wcześniej ról. Dlaczego samozwańczy Anioł Sprawiedliwości nie zadzwonił do Prezesa PZPN, dlaczego nie opisał tego, co rzekomo wiedział w piątkowym, albo nawet sobotnim wydaniu "GW"? Bo nie miał dowodów? A, przepraszam, czy kreśląc w maju 2004 roku oskarżenia pod adresem Zagłębia Lubin za mecz z Polarem trzymał w ręce garść dowodów? Takich namacalnych. Nie dowodów, będących strzępkami zasłyszanych, prywatnych rozmów. To nie są dowody. A jeśli się je za takowe uzna, to wówczas można znaleźć potwierdzenie tego, że mecz Zagłębia ze Śląskiem był "opie..ny". Dlaczego Anioł prawiedliwości nie interweniował kilka miesięcy wcześniej, gdy doskonale wiedział, że na obóz Śląska Wrocław do Austrii pojechał jeden z czołowych polskich arbitrów.

- To jest Zbych - przedstawił arbitra "Wójt", a na twarzach piłkarzy Śląska wymalowała się nie lada konsternacja. Sędzia podczas trwania obozu z nimi jadł, spał, tam gdzie zespół, oglądał treningi. A w przerwach między tymi zajęciami stukał się kielichem z władzami Śląska. Anioł Brzozowski, choć doskonale o tym wiedział, w "Wyborczej" nie wspomniał o tym nawet słowem. Nie dał nawet wzmianki, że coś jest nie tak, że obecność pierwszoligowego sędziego na obozie pierwszoligowej drużyny to lekkie przegięcie, by nie rzec skandal. Takowych obiekcji nie posiadał natomiast w 2004 roku, gdy odkrył, że Marcin Borski, arbiter z Warszawy, pracuje jako analityk giełdowy w KGHM. To, zdaniem Anioła Sprawiedliwości, była nie lada granda i kwalifikowało się do miana przestępstwa, bowiem sytuacja miała korupcyjne zabarwienia. Nie to, co obecność Marczyka w Austrii na obozie Śląska. To było wydarzenie, które należało przemilczeć, podobnie jak cudowną wygraną WKS w Lubinie. Dopiero po kilku latach Artur wspomina o obecności arbitra na zgrupowaniu ukochanej drużyny, dopiero dzisiaj widzi w tym fakcie coś zdrożnego. Lecz zaraz potem, a także przedtem rozpoczyna litanię grzechów Zagłębia, najbardziej - jego zdaniem - skorumpowanego klubu w polskiej piłce, który - choć nie jest to napisane wprost - rozpoczął paranie się tym ohydnym procederem. Bo jeśli nawet "ART" nie napisał tego wprost, to jednak taki wydźwięk mają jego publikacje o "miedziowym" klubie. Kibice w całej Polsce uważają, że Zagłębie kupiło nie tylko awans do ekstraklasy, ale nawet drugi w historii klubu tytuł mistrzowski. Artur, popijając w trupio bladym blaskiem oświetlonym pokoju ulubione piwo uśmiecha się pod nosem.

Gdy Anioł Sprawiedliwości opublikował swój pierwszy tekst wymierzony w Zagłębie wśród lubińskich kibiców zawrzało. Już wcześniej krytykowali Brzozowskiego za brak obiektywizmu, podobnie jak fani Śląska, ale dopiero wtedy się potężnie wkurzyli. Co ciekawe, fani Zagłębia kilkakrotnie rozmawiali z Arturem. Starali się jemu naświetlić skalę korupcji w polskiej piłce. Przytaczali przykład niesamowitej passy, jaką mógł poszczycić się w sezonie 2000/01 rozpaczliwie broniący się przed degradacją, właściwie skazany na spadek Groclin Grodzisk Wielkopolski. Dziwnym trafem na wiosnę wygrał kilka spotkań z rzędu i się utrzymał. Kibice wspominali o tym jak trzy tygodnie przed ligowym starciem Zagłębia z Groclinem jeden z trójki zawodników Lubina (Krzysztof Kłosiński, Maciej Nuckowski, Mariusz Lewandowski) wypożyczony do Grodziska chwalił się, że jego klub na pewno wygra w Lubinie. I co? 7 kwietnia 2001 roku w pojedynku 19 kolejki Ekstraklasy Groclin po golach Nuckowskiego, Lampteya i Koszakowa szokująco wygrał 3:1 z Zagłębiem. Anioł słuchał tych opowieści, kręcił głową, czasem nawet się uśmiechnął. Udawał, że to go fascynuje, na pewno szokuje, i że coś z tym zrobi. Nie kiwnął palcem.

Kilka lat później, po publikacjach w tzw. sprawie Polaru Brzozowski śledził obelżywe komentarze wypisywane pod jego adresem. Analizował. I wreszcie przystąpił do działania. Na jedno z pierwszoligowych już spotkań Zagłębie, w przerwie między pisaniem tekstów domagających się osądzenia lubińskiego klubu, wybrał się na mecz do Lubina. Wraz z synem(?), którego ubrał, uwaga!, w czapeczkę z herbem Śląska Wrocław. Napisać, że kibice Zagłębia z kibicami Śląska żyją jak pies z kotem, to nic nie napisać. To doprawdy cud, że dzieciak nie dostał wtedy w łeb, bo przecież tatuś przechadzał się z kpiącym uśmiechem wśród fanów Zagłębia. Później napisał, że gabinet Prezesa Fiutowskiego okupują "karki" przyodziani w czarne bluzy, którzy dodatkowo jego, obiektywnego dziennikarza, próbowali zastraszyć. To napisał facet, który bierze na mecz swojego syna, wkłada na jego niewinną głowę czapkę klubu, którego w Lubinie się nienawidzi i tym samym wystawia małego na strzał po to, by zapewnić sobie kontrowersyjny materiał na tekst. Dla Anioła Sprawiedliwości mogło to się wydać dziwne, że tępe osiłki miały więcej zdrowego rozsądku niż on i oszczędziły Bogu ducha winnego małego człowieka.

Zapewne wielu z Was będzie się zastanawiać, dlaczego pokusiliśmy się o napisanie takiego tekstu. Większość stwierdzi, że to zemsta na dziennikarzu za jego niepochlebne publikacje o Zagłębiu. Że tak naprawdę nie mamy żadnych dowodów, a pewnie opisane przez nas sytuacje nie miały miejsca i są to wymyślone brednie, mające na celu zbrukać dobre imię człowieka, który odważył się wydać walkę korupcji w polskiej piłce. Ktoś może nam zarzucić, że oczerniamy dobrego rzetelnego dziennikarza nie mając dowodów. Macie prawo myśleć tak, jak chcecie. Ten tekst powstał w oparciu o opowieści kolegów po fachu naszym i Artura, a także na podstawie własnych obserwacji. Doskonale pamiętamy, jak Artur mijał siedzibę naszego klubu z kpiącym uśmieszkiem, prowadząc za rękę małolata ubranego w czapkę Śląska Wrocław. Dla nas Artur Brzozowski, Samozwańczy Anioł Sprawiedliwości, to tak naprawdę dziennikarska prostytutka. Taka sama jak Ci żurnaliści, którzy w restauracji "Wierzynek" we Wronkach chlali wódkę z "Fryzjerem". Dwóch nawet klękało przed Ryszardem, ktoś, jak wiemy, całował go w rękę. Jak papieża. A dziś ci sami, którzy korzyli się przed Ryśkiem, krzyczą z pierwszych stron gazet, by kolegę od kielicha sprawiedliwie osądzić. Artur zrobił niemal to samo. Wyrzekł się własnej sympatii do Śląska Wrocław, pielęgnowanej i skrywanej w sercu przez lata, na rzecz kariery. A może pieniędzy? Mołojeckiej sławy?

I tylko szkoda, że nie miał cywilnej odwagi w 2001 roku, gdy doskonale wiedział o przekrętach w naszej piłce, gdy śmiał się do rozpuku z rządzących nią prawideł, a nie kiwnął nawet palcem, by przeciwdziałać patologii. A przecież tajemnicą poliszynela było to, że w Polsce hurtowo kupczono meczami. Gdzieżeś był Aniele, gdzie miałeś oczy, że nie widziałeś choćby jednego korupcyjnego obrazu, podczas gdy kibicowska brać miała zbiorową iluminację? Co się stało z Twoimi delikatnymi uszami, Aniele stojący na straży korupcji, że nie dotarły do nich słowa o kupczeniu wypowiedziane choćby szeptem, podczas gdy nasz wybrany naród piłkarski śpiewał donośnie i gremialnie korupcyjną pieśń? Gdzieś wtedy był Kordianie polskiej piłki? Dlaczego, w imię walki z potężnym wrogiem, mając jednak chęć, widząc wszakże sens tej batalii nie wywarłeś nacisku na prokuraturze Tadeuszu Potoce, by pod Twój rozkaz przydzielił zwarty i gotowy do działania „rząd dusz”?

Czego wówczas zabrakło Aniołowi Sprawiedliwości, by wyciągnąć z szafy, a następnie przyodziać zbroję, do ręki wziąć świetlisty miecz i ruszyć na pohybel korupcji? Odwagi? Ambicji? Argumentów? Może przyciął komara w fotelu i obudził się dopiero w 2004 roku po meczu Zagłębia z Polarem we Wrocławiu? Nie wiemy. O to należałoby zapytać samego Artura Brzozowskiego.

Kibice Zagłębia Lubin"

Źródło artykułu: