Piast w końcu się przełamał - w Gliwicach na wygraną czekano... 654 minuty!

Przez ostanie miesiące temperatura w Gliwicach rosła z każdą chwilą. Piast nie wygrywał, ba, miał nawet problemy ze strzelaniem bramek. Sytuacja ta zmieniła się w spotkaniu z Ruchem Chorzów.

30 listopad 2013 roku - Piast Gliwice pokonuje przed własną publicznością Górnika Zabrze 2:0 w dobrym stylu, a z bramek cieszą się Ruben Jurado oraz Kamil Wilczek. Wtedy nikt przy Okrzei nie przypuszczał, że przed niebiesko-czerwonymi bardzo ciężkie i cienkie miesiące.

Gliwiczanie po spotkaniu z Górnikiem byli w szampańskich humorach i z wielkimi nadziejami spoglądali w przyszłość. Wszak dopiero co uporali się z zespołem, który chce walczyć o mistrzostwo Polski. Rzeczywistość jednak szybko sprowadziła podopiecznych Marcina Brosza na ziemię.

W tydzień po derbowej wygranej Piastunki wyjechały na podbój Bydgoszczy. Na zamiarach się skończyło, bowiem miejscowy Zawisza prędko wybił gościom piłkę z głowy. Do przerwy 3:0, po ostatnim gwizdku sędziego 6:0, a Michał Masłowski cztery razy zmuszał Dariusza Trelę do kapitulacji. Po golu dołożyli Igor Lewczuk i Piotr Petasz, czyli... byli piłkarze Piasta. W Gliwicach nikt już nie pamiętał o niedawnym ograniu zabrzan.

Zawodnicy Piasta chcieli zmazać plamę w następnym domowym starciu z Koroną Kielce. Sztuka ta im się nie udała, bowiem po bardzo przeciętnym spotkaniu skończyło się na 1:1. Jedyne, co godne zapamiętania z tamtego pojedynku, to ładne trafienia Pavola Cicmana.

Również i zakończenie ligowych zmagań w 2013 roku było bezbarwne w wykonaniu niebiesko-czerwonych. Mecz bez historii i bezbramkowy remis we Wrocławiu ze Śląskiem. Wówczas jeszcze wszystko wskazywało na małą zadyszkę, a po dobrze przepracowanej zimie gra miała wrócić do normy.

Przyszedł pierwszy wiosenny mecz i weryfikacja założeń. Do Gliwic zawitała Wisła Kraków, która wywiozła z Okrzei komplet punktów. A wiadomym było jeszcze przed samym spotkaniem, że Biała Gwiazda poza Krakowem - delikatnie stwierdzając - nie radzi sobie najlepiej. Dodajmy jednak, że zespół Franciszka Smudy wygrał po golu z rzutu karnego. Wtedy zaczęło się już liczenie minut. Wszak gliwiczanie nie zdołali przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę od czterech pojedynków, zdobywając w nich zaledwie jedną bramkę. Przełamanie miało przyjść w Łodzi. Słowo klucz - miało.

Wydawało się, że zeszłorocznych pucharowicz ma zwycięstwo w kieszeni. Piast prowadził 1:0, była 87. minuta, a do tego Widzew przez całą drugą połowę musiał radzić sobie w osłabieniu, bowiem już w 46. minucie Marek Wasiluk wyleciał z boiska za dwie żółte kartki. W szeregi śląskiej drużyny wdarł się jednak mały brak koncentracji do ostatniej minuty i po strzale Marcina Kaczmarka i rykoszecie od bramkarza piłka zatrzepotała w siatce. Wówczas licznik wynosił już 464 minuty.

W takiej dyspozycji Piastunki nie miały czego szukać w Poznaniu. Do przerwy Lech prowadził jednak tylko 1:0, ale było to głównie zasługą braku skuteczności w wykonaniu gospodarzy. Po zmianie stron ekipa Marcina Brosza chciała odwrócić losy spotkania, ale z jej ataków niewiele wynikało. "Setkę" zmarnował Gerard Badia, który z dwóch metrów nie pokonał Macieja Gostomskiego, a zemściło się na to na przyjezdnych w ostatnim kwadransie, kiedy to dostali oni jeszcze trzy bramki.

Jak nie teraz, to kiedy? To pytanie zadawali sobie wszyscy kibice Piasta przed domowym meczem z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Do łask sztabu szkoleniowego wrócił Wojciech Kędziora i pokazał się on z dobrej strony, choć zabrakło mu skuteczności, zresztą jak i całej drużynie gospodarzy. Skończyło się na 0:0, a gliwiczanie żegnani byli przez kibiców pokaźną porcją gwizdów.

Zaczęto gorąco dyskutować o zmianie szkoleniowca, szczególnie że za niebiesko-czerwonymi były już te teoretycznie najłatwiejsze mecze (Widzew, Podbeskidzie), a na rozkładzie Ruch Chorzów czy Legia Warszawa, czyli lider i wicelider T-Mobile Ekstraklasy. A Niebiescy w końcu byli w ogromnym gazie, pokonując raz za razem wszystkich, którzy stanęli na ich drodze. Z Piastem miało być pięknie, łatwo i przyjemnie. I znowu słowo klucz - miało.

Trenerzy perfekcyjnie odrobili pracę domową przed starciem z chorzowianami. Zespół został poustawiany bardzo dobrze, a i założenia taktyczne dobrane były w najlepszy z możliwych sposób. Ruch od początku nie bardzo wiedział co się dzieje na boisku, a Piastunki z uporem maniaka robiły to, co zostało im nakreślone. Ich przewaga została nagrodzona golem Łukasza Hanzela. Pierwszy gong dla Ruchu. Druga połowa, szybka akcja gości, wspomniany wcześniej Kędziora wychodzi sam na sam z Michałem Buchalikiem i sprytną podcinką ustala wynik spotkania na 2:0 dla Piasta. Sensacja.

Ten krytykowany ze wszystkich stron Piast ogrywa na wyjeździe drużynę, która wygrała sześć ostatnich meczów z rzędu. A gliwiczanie mieli być ich siódmą ofiarą. W końcu przez ostatnie siedem pojedynków zaledwie dwa razy cieszyli się z goli, zdobyli trzy punkty po trzech remisach i czterokrotnie przegrywali.

Passa Piasta bez kompletu punktów łącznie trwała aż 654 minuty (!), co jak na zespół, który w tym sezonie reprezentował nas w europejskich pucharach, jest wynikiem katastrofalnym. Każda seria się kiedyś kończy i ta niebiesko-czerwonych dobiegła końca w najmniej oczekiwanym momencie. Czy jest to początek odrodzenia Piastunek? W następnej kolejce do Gliwic przyjeżdża Legia, i jeśli straci ona przy Okrzei punkty, to niewykluczone, że rzutem na taśmę Piast wskoczy do grupy mistrzowskiej.

Bilans Piasta Gliwice przed zwycięstwem nad Ruchem Chorzów:
Mecze bez zwycięstwa:

7

Zdobyte bramki: 2

Stracone bramki: 13

Remisy: 4

Porażki: 3

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: