[b]
Adam Godlewski, "Piłka Nożna": Niedawno minęło dwadzieścia lat od awansu Legii, w której grałeś, do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Potem taka sztuka udała się jeszcze tylko Widzewowi i od tamtej pory żyjemy wyłącznie wspomnieniami. Dlaczego?[/b]
Cezary Kucharski: Naszemu środowisku piłkarskiemu wygodnie jest być daleko od właściwego podejścia i zaangażowania, które przybliżyłoby regularne awanse do LM. Sami się ograniczamy. Dwadzieścia lat temu udało się zebrać kilkunastu dobrych, najlepszych w Polsce piłkarzy, zarówno Legii jak i Widzewowi. W obu klubach była wewnętrzna konkurencja, nie brakowało jakości, trudniej niż dziś było wyjechać za granicę. To procentowało, naprawdę nie przez przypadek w tamtym czasie tak wielka była dominacja obu wspomnianych klubów w polskiej ekstraklasie. Z bliska przyglądam się naszemu światkowi futbolowemu, i niestety odnoszę wrażenie, że przez dwie ostatnie dekady nie zmieniło się wiele. Albo tylko nieznacznie. I pod tym względem świat uciekł nam najbardziej. Gdyby zmienić ustawę i nie karać za korupcję w sporcie, za chwilę wróciłaby do naszej ekstraklasy - nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Ludzie niby są inni, ale mechanizmy działają te same. Piłka nadal jest sterowana ręcznie. Skoro piłkarska władza chodzi na skróty i kombinuje, co uwidoczniło się choćby w sprawie nałożenia kary powodującej śmierć cywilną dla Kazimierza Grenia za wykroczenie etyczne, to nie ma się czemu dziwić, że inni także wybierają taką ścieżkę. Innego wytłumaczenia nie znajduję. Przecież w biznesie to, że jesteśmy ambitni, pracowici i przedsiębiorczy przynosi efekty. Natomiast w futbolu, choć jest nas ponad trzydzieści osiem milionów i mamy o wiele większe możliwości selekcyjne niż na przykład Szwajcarzy, i nie jesteśmy nacją mniej utalentowaną, nie umiemy stworzyć przejrzystych reguł.
Legia, w której grałeś nie była zespołem aniołków. Nie można by was stawiać za wzór dla dzisiejszej młodzieży. A jednak miała wyniki. Jak to wytłumaczysz?
- Trafiłem do Legii mając 23 lata, wróciłem ze szwajcarskiego Aarau i doznałem... szoku kulturowego. Jeśli idzie o prowadzenie się piłkarzy, długo nie byłem w stanie wielu kwestii zrozumieć. Wszyscy w środku mówili, że bez integracji, alkoholu, wizyt w pubie Garaż i wspólnego biesiadowania nie byłoby świetnej atmosfery i sukcesów. A ja zastanawiałem się, co bylibyśmy w stanie wygrać, gdyby właśnie tego nie było, a był profesjonalizm, który dziś obowiązuje piłkarzy? To oczywiście czysto hipotetyczne, ale Legia, która grała w Lidze Mistrzów w sezonie 1995-96 mogła być naprawdę wielką siłą w Europie. Wojtek Kowalczyk jest przekonany, że osiągnął wszystko, co mógł, tymczasem gdyby miał podejście takie jak Robert Lewandowski, to biorąc pod uwagę skalę talentu, grałby może w podobnych klubach jak Lewy. A nigdy nawet nie zbliżył się do podobnego poziomu.
Pytanie tylko, czy Kowal miał w ogóle szansę na wypracowanie profesjonalnego podejścia jak Lewy? Został ukształtowany w określonych realiach, a przecież ty już na pierwszym zgrupowaniu w Legii, jako nowy i młody, musiałeś biec po... flaszkę.
- Rzeczywiście, była taka sytuacja, zostałem wydelegowany na nocne zakupy po pierwsze jako świeży zawodnik, a po drugie jako ten, który znał język niemiecki, bo zgrupowanie było zagraniczne. Pech chciał, że wracając z nocnego sklepu wpadłem na trenera Pawła Janasa i przez myśl przeszło mi, że dostanę solidny opierdziel, ale może skończyć się znacznie gorzej. I będę miał krechę na długo. Szkoleniowiec wiedział jednak, że byłem tylko gońcem, że zakup nie jest dla mnie i sprawa rozeszła się po kościach. Okazało się, ale do mnie dotarło to trochę później, że istnieje ciche przyzwolenie na takie sytuacje.
Jeśli młody odmawiał udziału w biesiadzie, automatycznie wylatywał na aut?
- Nie. Do wszystkiego trzeba było jednak podchodzić z głową. A ja nie miałem głowy do alkoholu, i jasno tę kwestię zakomunikowałem legijnej starszyźnie. Otwarcie powiedziałem, że nie umiem pić i nie ma sensu, żebym się uczył. Starałem się ze wszystkimi mieć dobry kontakt, choć nie było to wcale łatwe, ponieważ Legia miała bardzo trudną szatnię. I na przykład Andrzej Kubica, który przyszedł na Łazienkowską w tym samym czasie co ja, nie był w stanie się dopasować. Były podziały, grupy i podgrupy, i tylko mądrości i spokojowi Janasa - a także jego asystenta Mirosława Jabłońskiego - zawdzięczaliśmy, że wszystko sprawnie funkcjonowało. Obaj trenerzy niczego nie chcieli scalać na siłę, rozgraniczali aktywności na boisku i poza nim, mieli świetne podejście do prowadzenia zespołu z europejskimi aspiracjami. Janas robił swoje i nie ingerował w relacje między grupami. Co chyba było jedynym rozsądnym rozwiązaniem.
A kto rządził szatnią?
- Najważniejszą postacią był Leszek Pisz, to on i jego otoczenie narzucało rytm życia drużyny. Czyli Zbyszek Mandziejewicz, Adam Fedoruk, Krzysiek Ratajczyk, Grzesiek Lewandowski.
I Janas nie przeskrobał sobie u zawodników nie wystawiając lidera na najważniejszy mecz w najnowszej historii klubu, czyli na rewanż z IFK w Goeteborgu, który zadecydował o awansie Legii do grupy Champions League?
- Można powiedzieć, że trener szybko się zreflektował, wprowadził przecież Pisza jeszcze w pierwszej połowie i to Leszek zdobył w Szwecji najważniejszego gola, na dodatek głową. Decyzja była kontrowersyjna, dla szatni stanowiła szok, historia przyznała jednak trenerowi rację, wyszło na to, że wiedział, co robi.
Kto stanowił przeciwwagę dla grupy Pisza? Bo Maciek Szczęsny i Jacek Bednarz trzymali się co prawda razem, ale raczej na uboczu.
- Inna silna grupa była skupiona wokół Jacka Zielińskiego, młodzi także próbowali się integrować we własnym gronie. Ja byłem młody, ale dość często rozmawiałem zarówno z Bednarzem jak i Szczęsnym, który zresztą bardzo lubił konwersować. Nie miałem w tamtym zespole Legii wielkich przyjaciół, ale nie miałem też wrogów. Sprawnie poruszałem się między grupami, a jak trzeba było grać w karty, to po prostu grałem.
[nextpage]
Na kasę?
- Na kasę też grałem, oczywiście. Nieskromnie powiem, że zawsze, albo prawie zawsze byłem do przodu. Nie było wtedy komputerów, ipadów, całej tej dzisiejszej elektroniki, więc trzeba było sobie radzić w inny sposób. A karty integrowały, więc dobrze się składało, że umiałem dobrze w nie grać.
Waszą drużynę naprawdę mogła prowadzić teściowa Janasa albo ówczesnego właściciela Legii Janusza Romanowskiego, jak chętnie wówczas pisaliśmy?
- Takie opinie były krzywdzące dla trenerów, zwłaszcza Janasa, bo ktoś inny mógłby się łatwo potknąć na tak trudnej drużynie. W szatni były przygaszone, ale całkiem jeszcze świeże konflikty, z niedawnej kadencji Janusza Wójcika, który zrobił dużo, żeby podzielić zespół. Dzięki Janasowi, i temu jakim był człowiekiem, udawało się tłumić animozje.
To dlaczego ta wielka Legia tak szybko się skończyła?
- Kluczowym momentem była przegrana z Widzewem walka o tytuł mistrza Polski. Potem wszystko się rozsypało i drużynę tak naprawdę trzeba było budować od nowa.
A nie jest tak, że wszystko zaczęło się kończyć po dwumeczu z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, kiedy kibice zaczęli zarzucać zawodnikom, że sprzedali rywalom rewanżowy mecz w Atenach?
- Bardziej wierzę w uczciwość kolegów z boiska niż w spiskowe teorie. Łatwo jest rzucać, zwłaszcza fanom, oskarżenia, nawet najcięższe, natomiast trudno cokolwiek nie tylko udowodnić, ale nawet logicznie wytłumaczyć. Kiedy grasz w takim klubie jak Legia, o takie stawki jak półfinał Ligi Mistrzów, na dodatek jesteś silnie związany emocjonalnie z klubem i dostajesz za pracę dobre pieniądze - nawet nie możesz sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł wpaść na podobny pomysł. Dlatego nie wierzę w tę wersję.
Kim dziś czujesz się w pierwszej kolejności? Byłym piłkarzem, czy menedżerem, parlamentarzystą, biznesmenem? A może przyszłym kandydatem na prezesa PZPN?
- Rozumiem, że chcesz mnie namaścić do ostatniej z wymienionych ról, ale to nie jest odpowiedni moment. W pierwszej kolejności jestem agentem, doradcą piłkarzy. Na tym najbardziej się skupiam. Nigdy nie lubiłem słowa biznesmen, ale oczywiście pomagam zawodnikom również dobrze i mądrze inwestować. Bardzo bezpiecznie, tak, aby niepotrzebnie nie ryzykowali, bo to mogłoby negatywnie wpływać na rozwój ich karier. A to przecież żadna tajemnica, że dobry piłkarz najlepiej może zarobić na inwestycji w siebie i własną karierę.
Jako piłkarz miałeś menedżera?
- Bardziej pośredników przy poszczególnych transferach, osoby przypadkowe. To nie byli moi doradcy sensu stricto, na których zdaniu mogłem się opierać. Najczęściej musiałem polegać na sobie.
Byłeś trudnym piłkarzem, więc pewnie niezwykle ciężko byłoby komukolwiek doradzać akurat tobie.
- Byłem trudny na boisku, nawet na treningach ostro interweniowałem, bo nigdy nie lubiłem przegrywać. Owszem, potrafiłem też walczyć o swoje poza boiskiem. Już jako młodzieżowiec postawiłem na swoim, kiedy chciałem odejść z Orląt Łuków do Siarki Tarnobrzeg, która grała wówczas w drugiej lidze, czyli obecnie pierwszej, bo widziałem w tym kroku życiową szansę. Tymczasem działacze chcieli mnie za wszelką cenę zatrzymać. A skoro argumentacja była typu: nie, bo nie, to postawiłem ich pod ścianą. Powiedziałem, że jeśli mnie nie puszczą, skończę karierę. I nie będą mieli ani mnie, ani pieniędzy. I oczywiście na tym wygrałem.
Miałeś wzór agenta piłkarskiego?
- U podstaw mojej decyzji legło to, że chciałem zostać agentem innym od wszystkich tych, których spotkałem w czasie kariery piłkarskiej. I właśnie dlatego tak często w odniesieniu do tego co robię, używam słowa: doradca.
Fakt, że doradzasz Robertowi Lewandowskiemu stał się dla ciebie przepustką do wielkiego piłkarskiego świata? Karl-Heinz Rummenigge z Bayernu, Hans-Joachim Watzke z Borussii, Monchi z Sevillii, sir Alex Ferguson, Arsene Wenger. To wyjątki, czy dziś możesz jako partner pójść na lunch czy kolację z większością decyzyjnych osób w wielkim futbolu?
- Reprezentowanie interesów Roberta i nasza historia uwiarygodniło mnie w świecie wielkiego futbolu i stało się rekomendacją pod wiele adresów. Zawarłem mnóstwo znajomości, podróżowałem przez wiele lat po klubach, budowałem sieć kontaktów jako agent także innych zawodników, choć nie tak dobrych jak Robert, a nie tylko Lewego. Gdybym chciał, dziś mogę wejść wszędzie albo prawie wszędzie. Nie będę się jednak chwalił z kim jadałem obiady, bo to byłoby małostkowe i niepoważne, świadczyłoby o jakimś polskim kompleksie.
Kiedy Lewy przechodził z Pruszkowa do Poznania, powiedziałeś, że będzie lepszy od Zbigniewa Bońka. To od tamtego czasu datuje się wasz konflikt z obecnym prezesem PZPN?
- Nie, wówczas chodziło mi o zaakcentowanie sportowego potencjału Roberta, którego świadomie porównałem do najlepszego polskiego zawodnika ze starszej od mojej generacji. Z pewnością znacznie bardziej poróżniły nas niedokonane biznesy, które proponował Boniek. Kiedy Lewandowski przenosił się z Lecha do Borussii, Zibi dzwonił proponując deal z AS Roma, a już wcześniej chciał go wspólnie sprzedać do Włoch, między innymi do Genui. Później telefonował jeszcze raz, żeby Lewy z Dortmundu przeniósł się do Juventusu. Tyle że nie jako pośrednik Starej Damy, ale z pomysłem zaoferowania go w Turynie. Tymczasem Robert był już na takim etapie rozwoju, że proponowanie jego karty komukolwiek, jedynie obniżyłoby rynkową wartość i pozycję. Już wtedy wychodziłem z założenia, że nawet najwięksi musieliby przyjść do mnie, a nie na odwrót. Zresztą Juve już wcześniej zgłosiło się po Lewego. I o to chodziło. Gdybyśmy byli zainteresowani jego przeprowadzką do Serie A, nasza pozycja przetargowa w takiej sytuacji byłaby nieporównywalnie lepsza niż wówczas, gdybyśmy sami szukali kontaktu. Tyle że ten kierunek wtedy nie był dla nas interesujący.
[nextpage]
Sądzisz, że taka w sumie błahostka stała się przyczyną waszej jawnej rywalizacji z Zibim?
- Nie odnoszę takiego wrażenia. Dopiero kiedy Boniek zaczął o mnie mówić w wywiadach, których udzielał zakolegowanym dziennikarzom, z którymi przy okazji robi biznesy, nieprawdziwe historie na mój temat, zadzwoniłem do niego i w ostrych słowach poprosiłem, żeby - skoro na czymś się nie zna lub nie ma pełnej wiedzy - zostawił mnie w spokoju. Wówczas poczuł się urażony, i to wtedy się poróżniliśmy. Jakoś nie mógł przejść do porządku dziennego nad tym, że zwróciłem mu uwagę, że niewłaściwie się zachowuje.
I właśnie z tego powodu poparłeś w poprzednich wyborach na prezesa PZPN Romana Koseckiego?
- Nie. Były premier Jan Krzysztof Bielecki, z którym znamy się od wielu lat, stwierdził - jeszcze wówczas, gdy szefem związku był Grzegorz Lato - że to ja powinienem wystartować na prezesa. To była miła uwaga, ale wtedy absolutnie nie mogłem podjąć takiego kroku. Miałem zobowiązania wobec sporej grupy piłkarzy, byłem już posłem, a na dodatek moja firma nie była tak rozbudowana jak dziś. Dopiero tworzyłem struktury, dlatego namówiłem do kandydowania Romana Koseckiego i zaangażowałem się w jego kampanię. A skoro Kosa znalazł się po przeciwnej stronie barykady, to trudno, żeby różnice między mną a Bońkiem jeszcze wyraźniej się nie zarysowały.
Kiedy Kosecki przegrał wybory, zradykalizowałeś się jako opozycjonista?
- Nie, ja przecież nawet dziś nie jestem w opozycji wobec Bońka, który jednak powinien pamiętać, że każda osoba publiczna podlega publicznej ocenie. A znając słabość tego środowiska i fakt, że jest niewiele osób w światku piłkarskim, które nie obawiają się oficjalnie wytknąć Bońkowi nieprawidłowości - bo generalnie obowiązuje niepisana zasada, że o Bońku można mówić dobrze, albo wcale - uznałem, iż mam taką pozycję, że jestem w stanie głośno mówić to, o czym inni szepczą. To kwestia mojego wychowania, ale przede wszystkim zasługa tego, że grałem w Legii Warszawa, w generacji silnych osobowości i odważnych piłkarzy, którzy odnosili międzynarodowe sukcesy.
A jak dziś z perspektywy trzech lat prezesury oceniasz kadencję Bońka? Nauczył się być dobrym szefem federacji?
- W moim odczuciu nie zmienił się wcale od pierwszego dnia po wyborach. Gra cały czas pod siebie, większość działań, które podejmuje w związku, służy promocji jego osoby, co docelowo ma procentować kontraktami reklamowi z nielegalną bukmacherką. To jest złe, i bardzo szkodliwe dla naszej piłki, osobiście wolałbym, aby dobrze zarabiał jako szef PZPN, ale bezgranicznie poświęcał się pracy dla federacji. A nie rozgrywał swoją grę, która na dodatek stoi w sprzeczności z polskimi przepisami.
Promowanie hazardu przez Bońka to od pewnego czasu główna oś niezgody między wami. Dlaczego tak cię to boli?
- Nie dość, że taka działalność narusza nasze prawo, to jeszcze jest pełna hipokryzji. Z jednej strony przepisy FIFA, ale również te tworzone przez PZPN, zabraniają piłkarzom, zawodnikom, sędziom, ale także działaczom i menedżerom udziału w grach hazardowych, a z drugiej - prezes naszego związku namawia poprzez reklamy do gry u bukmacherów. A przecież nie powinno i nie może tak być, że jedna i ta sama osoba nakłania do podejmowania zakładów, na dodatek u nielegalnych buków, a następnie nakłada kary dyskwalifikacji, co miało miejsce w przypadku arbitra Huberta Siejewicza. Po drugie - według mnie prezes i całe środowisko PZPN ma obowiązek promować swoich sponsorów, a nie działać na ich niekorzyść. Sytuacja, w której Boniek reklamuje nielegalnego w Polsce bukmachera a związek współpracuje z legalnym STS to Himalaje absurdu. Jeszcze inną kwestią jest wybór na prezesa niezgodnie ze statutem PZPN. Obecny prezes nie zamieszkuje w Polsce, więc nie spełnia wymogów stawianych przed kandydatami. Oczywiście żyrantami tego układu są wszyscy delegaci na zjazd, którzy udają, że wszystko odbyło się zgodnie z procedurą, podczas gdy duża grupa ma świadomość, iż konstytucja federacji została złamana. To jednak typowe dla środowiska piłkarskiego, które dość swobodnie podchodzi do przestrzegania własnych zasad...
... co uwidoczniło się ostatnio szczególnie przy wspomnianej na wstępie sprawie Grenia. Były podkarpacki baron ewidentnie naruszył normy etyczne, ale kara dziesięciu lat dyskwalifikacji za sprzedaż biletów w Irlandii była ewidentnym wygłupem pierwszej instancji jurysdykcyjnej w PZPN.
- To nie było śmieszne, najwyższa pora, aby członkowie środowiska piłkarskiego zaczęli poważniej traktować prawo, a także - siebie. Sytuacja z Greniem to była pokazówka Komisji Dyscyplinarnej, ale przede wszystkim kompromitacja ludzi, którzy zasiadają w tym gremium. Przecież za korupcję nie ukarali nikogo tak surowo jak Grenia za handel kilkunastoma biletami, co bardziej podlega ocenie moralnej, jako występek kombinatorski, w kategoriach wykroczenia niż zbrodni. Przyznam, że pożarłem się o to ostro z kolegą posłem Janem Tomaszewskim, który od niedawna jest wielkim przyjacielem prezesa PZPN i poczuł się w obowiązku złożyć doniesienie do prokuratury na Grenia. Nie doniósł na Bońka, który jest słupem firmy bukmacherskiej, która jest w Polsce nielegalna, doniósł natomiast na człowieka, który nawet w świetle irlandzkiego prawa nie popełnił przestępstwa. Gdzie w tym wszystkim była logika?
Na pewno jednak dostrzegasz również pozytywy, które dla polskiej piłki wyniknęły z trzech lat rządów obecnej ekipy?
- Dziennikarze, którzy źle pisali o piłce za kadencji Laty, zaczęli teraz pisać lepiej. To na pewno. Sukcesem jest także organizacja ostatniej edycji finału Pucharu Polski, tak to w każdym razie zostało sprzedane przez związkowy PR. Choć prawda jest taka, że największą wartością tego meczu był piękny Stadion Narodowy i fakt, że zagrały na nim najsilniejsze marketingowo polskie kluby, pod które - to też trzeba oddać związkowi - ustawiona została drabinka. W kategoriach sukcesu obecnej ekipy trudno natomiast odbierać organizację finału Ligi Europy, ponieważ w tym znacznie większa jest zasługa świetnie przeprowadzonego w naszym kraju Euro 2012 i pięknych polskich stadionów, który zrobiły wrażenie na UEFA niż Bońka i jego ludzi. OK, piłka w Polsce jest teraz nieco lepiej postrzegana niż wcześniej, ale radykalnej zmiany jakościowej nie doczekaliśmy się. Boniek nie okazał się Mesjaszem polskiego futbolu, a tuż po wyborach w pewnych kręgach był tak postrzegany.
Największy sukces Bońka to nominacja dla Adama Nawałki, przecież to reprezentacja Polski, skutecznie grająca w eliminacjach Euro 2016, najbardziej odmieniła postrzeganie futbolu w Polsce.
- I to trzeba docenić, bo trener Nawałka rzeczywiście znalazł wspólny język z zawodnikami. Nie zapominajmy jednak, że podwaliny pod ten zespół położył już Franciszek Smuda. Młodzi piłkarze, którzy występowali na Euro 2012, i zagrali wówczas całkiem przyzwoicie, choć drużynie zabrakło szczęścia, odwagi, a przede wszystkim wyniku, dojrzeli i okrzepli na międzynarodowej arenie. Przede wszystkim ustabilizowali sytuację w cenionych klubach, ale - przegrywając eliminacje mundialu pod kierunkiem trenera Waldemara Fornalika - sporo też nauczyli się wcześniej w reprezentacji. Przecież przed Euro 2012 grali tylko sparingi, których nie da się porównywać z meczami o punkty. Dopiero w kwalifikacjach MŚ 2014 dostali lekcję, to prawda, że bolesną, która teraz zaczęła procentować. Lewandowski, Grzegorz Krychowiak, Wojtek Szczęsny, Kamil Glik, Kamil Grosicki, czy Łukasz Piszczek nauczyli się grać na odpowiednim poziomie, zaprocentowało doświadczenie zebrane pod kierunkiem Smudy i Fornalika. Bo Kuba Błaszczykowski już wcześniej to potrafił, co trzeba mu obiektywnie oddać.
[nextpage]
Po namowach sprzed lat premiera Bieleckiego było za wcześnie na twój start w wyborach na prezesa PZPN. A dziś?
- Zastanawiam się. Często słyszę to pytanie, i jestem mocno namawiany na start. Mimo że zgodnie z zapowiedzią rezygnuję z polityki i nie kandyduję ponownie do parlamentu, mam co robić. A może spodoba mi się życie bez wielkich aktywności poza menedżerką, którą w przypadku podjęcia decyzji o kandydowaniu na szefa PZPN musiałbym przestać się zajmować? Jedno jest pewne - gdybym podjął się takiego wyzwania, miałbym jeszcze więcej wrogów niż mam w tej chwili, bo to więcej niż pewne, że rozbiłbym układy stworzone przez Bońka i ludzi biznesowo z nim powiązanych. A nie wiem, czy jest mi to potrzebne do szczęścia.
Kto namawia cię do startu?
- Działacze, trenerzy, dziennikarze, którzy zaczęli dostrzegać, że Boniek jest skupiony wyłącznie na sobie i tak naprawdę polską piłką interesuje się o tyle, o ile pomaga realizować mu jego prywatne bukmacherskie interesy.
Skutecznie?
- Stanowisko prezesa PZPN jest kuszące i prestiżowe, ale jeśli zdecyduję się kandydować, to na pewno nie pod wpływem emocji, tylko po starannym i racjonalnym przemyśleniu decyzji. Dziś moja sytuacja biznesowa jest inna, agencję menedżerską mogą poprowadzić ze wspólnikiem Maikiem Barthelem moi partnerzy. Tyle że decyzja nie tylko od tego będzie uzależniona. Przede wszystkim musiałbym określić, ile realnie byłbym w stanie zmienić. Dwóch kolejnych prezesów PZPN, posłem byłem przecież już podczas kadencji Grzegorza Laty, nie przyszło nigdy do parlamentu z żadnym poważnym pomysłem aby ulepszyć funkcjonowanie piłki. A przecież Orliki nie rozwiązały problemu bazy, w większości miejsc w Polsce dzieciaki nadal nie mają gdzie trenować. Nie wiem jaka sytuacja wykreuje się po wyborach parlamentarnych, czy w sejmie będzie klimat, aby wreszcie ruszyć ten fundamentalny dla rozwoju polskiej piłki punkt. Boniek nie zaproponował niczego, co mogłoby w tym zakresie zaktywizować rząd, samorządy i sponsorów. I w tym sensie zmarnował czas.
A czemu ty jako parlamentarzysta nie wyszedłeś z podobną inicjatywą?
- Bo to byłby absurd, nie taka była moja rola. Nie mając władzy wykonawczej w PZPN, naraziłbym się tylko na uwagi, że wtrącam się w nie swoje sprawy. Skoro beneficjentem miałby być związek, to jego sternicy powinni wiedzieć, czego najpilniej potrzebują i jakimi metodami, przy pomocy jakich funduszy chcą to zrealizować. W sumie jednak nie dziwię się, że nic w tym kierunku nie drgnęło przez trzy ostatnie lata, bo Boniek i jego otoczenie koncentrowali się medialnie na zmianie ustawy hazardowej na taką, która pasowałaby ich mocodawcom. To był główny i w zasadzie jedyny motyw przewodni ostatniej kadencji. Jako osoby związane z nielegalną bukmacherką byli jednak złymi, a być może nawet najgorszymi ambasadorami tej sprawy.
Gdybyś jutro miał podjąć decyzję w kwestii kandydowania to...
- ... powiedziałbym, że nie startuję.
Boisz się, że Boniek jest dziś za silny?
- Nie obawiam się Bońka, ani wyborów. Startowałem już, jako bezpartyjny kandydat, do parlamentu i moja kampania okazała się zwycięska. Przeszedłem dobrą szkołę, znacznie poważniejszą niż jest wymagana w wyborach na prezesa PZPN. Mam więc tak solidne przetarcie w walce wyborczej, że nikogo nie muszę się obawiać. Łącznie z obecnym prezesem związku.
A dlaczego odchodzisz z polityki?
- Aby być skutecznym politykiem, trzeba się w stu procentach zaangażować w tę sferę, a ja tego nie mogłem zrobić, co okazało się kluczowe. Kadencja w parlamencie nauczyła mnie jednak, że gdybym zdecydował się wejść w taki projekt jak PZPN, nie mógłbym robić niczego innego, zwłaszcza na boku. Nie mógłbym więc być agentem piłkarzy, nawet jeśli to zapewniałoby mi atut w postaci poparcia kapitana reprezentacji Polski. Rok, który został do wyborów w związku to kawał czasu. Powtórzę, że może mi się spodobać życie bez dodatkowego stresu, i nie będę zainteresowany podejmowaniem takiego wyzwania, ale nie zmienia to mojej oceny, że pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków powinno mocno i skutecznie upomnieć się o władzę w związku. A nawet szerzej - generalnie w polskim futbolu. Z pewnością byliśmy mniej zdolni i utytułowani jako piłkarze od generacji trenerów Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka, ale jesteśmy bardziej pracowici, nowocześniej myślący i poukładani biznesowo, a także bardziej energiczni. Dlatego nasz czas powinien nadejść już w najbliższej kadencji. Zmiana pokoleń jest naturalnym procesem w rozwoju.
Rozmawiał Adam Godlewski, "Piłka Nożna"
Więcej w tygodniku "Piłka Nożna"
"Piłka Nożna" poleca:
Co ciekawego w tym tygodniu? --->>>
19-latek z Juventusu w Bayernie --->>>
Jedenastka weekendu 7. kolejki Ekstraklasy wg "Piłki Nożnej" --->>>
Pytanie pozostaje, co zrobi Boniek jeśli ew Czytaj całość