Jan Banaś był wiodącą postacią reprezentacji Polski za czasów Kazimierza Górskiego. Mimo to nie zagrał na żadnym mundialu, nie pojechał też na Igrzyska Olimpijskie do Monachium, choć w eliminacjach obu turniejów odgrywał ważną rolę. Komunistyczny rząd wydał jasny wyrok: Banasiowi wolno wszędzie, tylko nie do RFN. Pech polegał na tym, że i igrzyska z 1972, i mistrzostwa świata z 1974 odbywały się właśnie tam.
Musiał odcierpieć karę za ucieczkę do Niemiec. Tracił na tym on, traciła też reprezentacja. - Panie, Grzegorz Lato to świetny zawodnik. Tyle, że jak ja grałem, to siedem lat nie mógł się podnieść z ławki! Górski chciał mnie zabrać na mundial, ale przyszła decyzja z góry i nawet nie próbował prosić o łagodniejszy wymiar kary. Z nimi nie było dyskusji. Właśnie dlatego żałuję decyzji podjętej tamtego wieczoru w Goeteborgu – mówi Banaś, który tuż przed meczem Pucharu Intertoto między IFK Norrkoeping a Polonią Bytom wsiadł do samochodu z ojcem, zabierając przy okazji dwóch kolegów: Konrada Bajgiera oraz Norberta Pogrzebę.
- Musieliśmy pędzić. Nikt nie wiedział, że uciekamy po kolacji. Gdyby ktoś szybciej zauważył, że nas nie ma - moglibyśmy zostać zawróceni na granicy. Byliśmy jednymi z pierwszych, którzy uciekali podczas takich wyjazdów. Fakt, trochę się baliśmy. Z drugiej strony - było nam łatwiej, bo nikt jeszcze nie myślał o zabieraniu paszportów - wspomina Banaś.
Faktycznie, w kolejnych latach władze ludowe na niemal każdy wyjazd zagraniczny wysyłały swojego przedstawiciela. Jego zadaniem było zabranie piłkarzom paszportów zaraz po odprawie celnej. Nierzadko ci, którzy mieli pilnować zawodników - sami dawali nogę.
Chciał zabrać wszystkich?
W przypadku Banasia dziwić może jedno: uwierzył niemal całkowicie obcej osobie. To był jego ojciec, który wcześniej nie dawał znaku życia. - Ręce drżały, kiedy przyszedł pierwszy list. Matkę zamurowało, bo myśleliśmy, że tata nie żyje. Pojechała za nim do Berlina w 1943. Wtedy co noc miasto przeżywało nalot. Urodziła mnie podczas bombardowania. Sam nie wiem, jak to się stało, że przeżyłem. Zaraz po porodzie zaczęła go szukać i dowiedziała się, że prawdopodobnie zginął na froncie. Od razu wsiadła w pociąg do Katowic. Zdała sobie sprawę, że już nigdy go nie zobaczy. Pracowała we Lwowie, kiedy stacjonowało tam niemieckie wojsko. Zbałamucił ją. Zakochała się na amen. Kiedy przyszła ta koperta z Niemiec, wspomnienia odżyły. Domyśla się pan, jak reagowała. A on jeszcze pisał, że chce się spotkać. Koniecznie. Że to dla niego bardzo ważne. Przez 23 lata nie wysłał nawet czekolady, a tu zaczął żywo korespondować. Komu miałem zaufać, jak nie własnemu ojcu? - rozkłada ręce Banaś.
Wtedy jeszcze nie wiedział, z kim ma do czynienia. Dziś opisuje go jako agenta piłkarskiego działającego odpowiednio do tamtejszych realiów. - Pracował w klubie z Hof jako księgowy. We łbie miał tylko pieniądze. Pierwszy raz pomyślałem, że chodzi tylko o nie już w Szwecji. Zachowywał się, jakby chciał zabrać wszystkich. Dla niego byliśmy żywą gotówką. Mimo wszystko wsiadłem. Obiecywał złote góry. Opowiadał, że umieści mnie to tu, to tam. Chyba każdy klub Bundesliga wymienił. Byłem młodym chłopakiem, który słyszał te wszystkie nazwy i zapewnienia, że wszędzie ma kontakty. Zupełnie jakbym słyszał dzisiejszych menedżerów – mówi.
Po trzech miesiącach Banaś rozszyfrował ojca. Znaki, które wcześniej tylko wydawały się podejrzane, nagle nabrały jasnych barw. Tatuś podsunął mu do podpisu dokument. – Nie znałem niemieckiego. Matka w domu mówiła do mnie tylko po polsku. Do tamtej restauracji zabrałem ze sobą Joachima Pierzynę. Znaliśmy się jeszcze z Polonii Bytom. "Ty tego nie możesz podpisać!" - wypalił od razu. Ojciec jak zobaczył, że nie chcę parafować złodziejskiej umowy, wpadł w szał. Zabrał ją ze stołu i zaczął targać. Wybiegł stamtąd zdenerwowany. A myśmy z Pierzyną te strzępki pozbierali i schowali do kieszeni. Wieczorem przy lampce mieliśmy puzzle do ułożenia. Studiowaliśmy tę umowę. Okazało się, że zabrałby mi 10 procent od każdego transferu, ponieważ mnie... wychowywał. Nie mogłem uwierzyć, ale widziałem, że muszę się od tego człowieka jak najszybciej odciąć. Jemu na sercu leżało wyłącznie dobro własnego portfela. Wydaje mi się, że ta żona tak go szkoliła. Był pod jej pantoflem – analizuje.
Odseparować się od ojca
Banasiowi szybko załatwiono testy w 1.FC Koeln. Ojciec nie miał jednak nic do powiedzenia. Dyrektor klubu z Hof pilotował sprawę od początku do końca. Jedna z silniejszych ekip Bundesligi szybko poznała się na talencie polskich graczy. Prowadzący Kolonię Sepp Herberger wiedział, kto dołączył do jego drużyny. Trener, który zdobył z reprezentacją Niemiec pierwsze mistrzostwo świata w ich historii (1954), pełnił rolę osoby nadzorującej całość. Zajęcia prowadził Willi Multhaup, a pomagał mu były reprezentant RFN Hans Schaefer.
Już sama możliwość trenowania z czołowym niemieckim zespołem była dla Banasia czymś wspaniałym. Podczas meczu sparingowego między pierwszym zespołem a drugim Polak dał prawdziwy popis. Rezerwy pokonały drużynę występującą w Bundeslidze 2:1. Oba gole zdobył właśnie on. Klasą piłkarską przerastał wielu Niemców. - Znali się na futbolu. Wiedzieli, że problem mojego zawieszenia jest nie do przeskoczenia. Mimo wszystko - na wszelki wypadek - kazali mi ćwiczyć założenia. Przekonywali, żebym jakoś odczekał te dwa lata - dodaje były reprezentant Polski, który na Zachodzie zderzył się z czymś dotąd zupełnie nieznanym.
- Taktyka, którą ćwiczyłem w Polsce zaczęła funkcjonować wiele lat później. Samo podejście też było inne. Jeździli wślizgami jak oszaleli. Nie wolno było odpuścić albo kogoś zlekceważyć. Gierki treningowe to była rzeźnia. Może pan nie wierzyć, ale nieraz padało po 30-40 goli. Na sparingi i treningi przychodziło po dwa tysiące osób. Ludzie żyli klubem. W zamian trzeba było zostawić na murawie wszystko. Niemiecki futbol charakteryzował się dużą siłą, ale technikę też mieli bajeczną. Piękne gole strzelali, oj piękne. Nie chciałem być gorszy. Raz minąłem bramkarza takim zwodem na balans ciała. Miałem to opracowane do perfekcji. Facet już leżał na ziemi, ale było mi mało. "No to teraz zobaczycie, jak się porywa trybuny" – myślę sobie i uderzam piętką do pustej bramki. Nagle cud. Szkop zdążył i wybił piłkę wślizgiem. Trener aż poczerwieniał ze złości. Od razu przerwał grę. Gwizdnął, aż uszy zatykało. "100 marek! 100 marek! Nigdy więcej tak nie zrobisz!!!" - krzyczał do mnie. Faktycznie, już się nie odważyłem. Wie pan, ile to było dla Polaka w tamtych czasach 100 marek?! Mnóstwo pieniędzy - wspomina Banaś.
- Po powrocie do Polski czułem się znakomicie. Ich treningi były tak dobre, że mógłbym rozegrać dwa mecze naraz. Odnowa biologiczna też doskonała. Nie jak w Polonii Bytom, że płaciłem masażyście, żeby tylko mnie nie masował, bo po jego zabiegach czułem się jeszcze gorzej. O odżywaniu w Kolonii też myśleli. Na przykład jako piłkarze Górnika Zabrze dostawaliśmy pół szklanki wody w dniu meczu. "Nie pijcie, bo będziecie się pocić" - powtarzali. A Niemcy odwrotnie. Ciągle przypominali o odpowiednim nawodnieniu. Przesiąkłem ich mentalnością. Koledzy na treningach pytali, po cholerę ja biegam za każdą piłką. U nas wszyscy się podpierali, kiedy tylko trener nie patrzył. Wolałem niemiecki system – dodaje.
- Skoro w Kolonii wszystko było lepsze, dlaczego pan nie został? - pytamy.
- Kochałem piłkę. Cały tydzień harówa na treningach, oni jechali grać mecz, a ja siedziałem w domu. Nie wytrzymywałem tego psychicznie. Od dziecka spędzałem na boiskach po siedem, osiem godzin dziennie. Grałem w dwóch turniejach pod dwoma różnymi nazwiskami. Po to się ćwiczy, żeby wychodzić stadion przy pełnych trybunach – wyjaśnia.
W życiu na obczyźnie przeszkadzało mu coś jeszcze. Nie znał języka. Choć miał duże mieszkanie, choć Kolonia dbała o to, by niczego mu nie brakowało - i tak tęsknił za graniem. Dlatego ostatecznie wrócił. Razem z nim do Polski przyjechał Bajger. Pogrzeba do dziś mieszka za granicą.
Dwaj Polacy obawiali się, że po powrocie czekają ich kajdanki i więzienie. Byli jednak zbyt dobrzy. Zawieszenie zostało skrócone do sześciu miesięcy, a Banasia pod skrzydła wziął najważniejszy człowiek na Śląsku - generał Edward Ziętek. - Był wysoko postawiony, ale przede wszystkim - pozostawał człowiekiem. Od razu powiedział mi, żebym tylko strzelał bramki, a resztą miałem się nie martwić. „Jo tyż żech zrobił jedyn błąd. Jo żych się z moja stara ożynił” - śmiał się. Po 30 minutach spotkania w katowickim komitecie partii wyszedłem przeszczęśliwy – mówi Banaś, który do Górnika Zabrze przeszedł również dzięki przychylności Ziętka. Do Bytomia pojechało wówczas kilka pociągów węgla. - Nikt nawet nie miał do mnie szczególnych pretensji. Kibice Polonii coś tam pokrzykiwali, kiedy pojechałem tam już jako zawodnik Górnika. Od zdrajców wyzywali. Bolało mnie tylko chwilę, bo i oni szybko zamilkli. Trzy im władowałem, a potem było cichutko - dodaje, śmiejąc się.
Problemem nierozwiązanym pozostawała kwestia kary, która zabrała mu wyjazd na mundial i igrzyska. Gdyby nie ona, być może miałby na koncie dwa medale oraz emeryturę olimpijską. Uczucia oglądania mistrzostw w telewizji nie zapomni do końca życia. Wściekłość połączona z bezradnością były nie do zniesienia.