WP SportoweFakty: Odżył pan we Florencji?
Jakub Błaszczykowski: Po trudnym początku sezonu odżyłem jako człowiek. Każdego ambitnego piłkarza dotykałaby sytuacja, w jakiej się znalazłem w Dortmundzie, nie inaczej było ze mną. Po zmianie barw, kiedy zdałem sobie sprawę, że trener we Florencji mi ufa i wie o tym, że po niepełnym okresie przygotowawczym będę potrzebował czasu - odetchnąłem.
Jest pan zadowolony ze swojej dyspozycji?
- Wiem, do czego przyzwyczaiłem kibiców, na jakim poziomie grałem. Teraz przyszedł delikatny kryzys, ale spodziewaliśmy się tego. Po przyjściu do Fiorentiny wszystko potoczyło się bardzo pozytywnie, ale jednocześnie bardzo ciężko pracowałem fizycznie i wiedziałem, że może przyjść moment załamania. Przez ostatnie dwa, trzy tygodnie nie czułem się najlepiej, ale teraz widzę, że nadchodzą efekty pracy z fizjologami. Oprócz umiejętności piłkarskich czy wiedzy taktycznej moja gra opiera się na dynamice, a to po prostu trzeba wypracować. Wiedzieliśmy z trenerami, że potrzeba mi czasu, by wrócić do dawnej dyspozycji. Także dlatego, że zmieniłem otoczenie i wszystko jest dla mnie nowe.
To wypożyczenie załatwiane było trochę na wariackich papierach?
- Wylatując z Dortmundu, na dobra sprawę nie do końca wiedziałem, gdzie wyląduję. Było za mało czasu, żeby cokolwiek zaplanować, decyzja, że mam odejść, szukać nowego klubu, dotarła do mnie bardzo późno.
Dlaczego?
- Z jednej strony dochodziły do mnie informacje, że w Borussii będę miał problemy z miejscem w składzie, z drugiej - że nadal na mnie liczą. Brakowało mi spójności w tych wypowiedziach i stwierdziłem, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. W piłce mało rzeczy może mnie zaskoczyć. Nie użalam się nad sobą. Takie jest życie.
Nie ma pan żalu do BVB, do trenera Thomasa Tuchela?
- Osiem lat, które spędziłem w Dortmundzie, to prawie 1/3 mojego życia. Spotkałem tam tylu życzliwych, pomocnych ludzi, którzy bardzo mi dużo dali i nauczyli, że mówiąc cokolwiek złego, uraziłbym ich, a nie chcę tego robić. Zostały mi w głowie tylko przyjemne momenty. Życie nauczyło mnie pokory. Lepiej czasami nic nie powiedzieć.
Ale taka przeprowadzka w trybie nagłym chyba nie była łatwa? Zabrał pan rodzinę?
- To była diametralna zmiana, musiałem wywrócić życie do góry nogami. Wszystko działo się tak szybko, a to nie był łatwy okres w mojej karierze. Jak masz ileś myśli w głowie na raz, to nie wiesz, która jest dobra. Ważna jest wtedy intuicja, pierwsze przeczucie. Nie mam co narzekać, wiem, że to dopiero początek, bo na wnioski czas przyjdzie po sezonie. W piłce nożnej wszystko zmienia się bardzo szybko. Rodzina jest ze mną we Florencji praktycznie od początku, jakoś się ogarnęliśmy. Mam już 30 lat i okres, kiedy moja kariera stawiana jest na pierwszym miejscu za trzy, cztery lata będzie przeszłością. Trzeba będzie myśleć o dzieciach, ich przyszłości, edukacji. To dopiero będzie dylemat, teraz na szczęście nie miałem takiego problemu, w Europie jest wiele szkół dla dzieci obcokrajowców.
[nextpage]A gdzie jest pana miejsce na ziemi? Wróci pan na stałe do Dortmundu po zakończeniu kariery?
- To miasto zawsze będzie częścią mojego życia, ale moje miejsce jest w Polsce. Taki plan mam w głowie, od kiedy wyjechałem zagranicę. Tęsknię za rodziną, najbliższymi, za głupim wyjściem na rynek z kolegami ze szkoły. To są takie banalne rzeczy, których po tylu latach na obczyźnie zaczyna brakować, i z banalnych zmieniają się w wyjątkowe.
Przeprowadził się pan do dużo ładniejszego miasta niż Dortmund. Podoba się panu Florencja?
- W Dortmundzie mieliśmy fantastycznych kibiców, ewenement na skalę światową. I to mi zostało w głowie, a nie czy miasto jest ładne, czy brzydkie. Spotkałem w Niemczech życzliwych, fajnych, miłych, ciepłych ludzi i to jest ważniejsze od architektury czy pogody. To, co daje mi szczęście, to relacje międzyludzkie. Ale we Florencji jest oczywiście pięknie, odczułem to jako zwyczajny człowiek. Zacząłem wychodzić na miasto, korzystać z pogody, jadać w restauracjach, używać prywatnego czasu. W Dortmundzie działałem w rytmie trening - dom - mecz. Na południu Europy żyje się inaczej, potrzebowałem kilku tygodni, by się przyzwyczaić. Niemcy są świetnie zorganizowani, a we Włoszech na niektóre rzeczy trzeba czasami poczekać. W życiu widziałem już jednak tyle, że zawsze staram się szukać pozytywów, zamiast napędzać się negatywnymi emocjami.
Żałuje pan, że Juergen Klopp trochę później trafił do Liverpoolu?
- Aj... Życzę mu jak najlepiej. Przeżyliśmy wspaniałe lata i to zostanie do końca życia, nikt nam tego nie zabierze.
Czym różni się Serie A od Bundesligi?
- Liga włoska jest ciężka. Dużo taktyki, przesuwania się, mniejsze tempo niż w niemieckiej. Tam drużyny bronią się często na połowie przeciwnika, wysoko, tutaj - jeśli przyjeżdża ktoś, kto nie jest faworytem, od razu ustawia się w obronie. Mecze nie są aż tak widowiskowe, dużo tego catenaccio, gdzie rywal stoi blisko swojej bramki i ciężko znaleźć lukę w defensywie. Ciągle się uczę piłki nożnej.
Trener i koledzy z boiska są już w stanie wykorzystać pana atuty?
- Na wszystko potrzeba czasu, musimy się ze sobą oswoić. Na szczęście mamy dobrych piłkarzy i trenera, który wie, czego chce i jego pomysł przynosi efekty. Jesteśmy liderami, chociaż akurat nigdy nie przywiązywałem wagi do tego, którą pozycję zajmuje się po kilkunastu kolejkach. Zbyt dużo meczów przed nami, tytułów za dobrych kilkanaście spotkań nie przyznają.
Zlekceważyliście Lecha Poznań w pierwszym meczu w Lidze Europy?
- Nie, Lech był po prostu do bólu skuteczny, dlatego wygrał. Mieliśmy sytuacje, ale nie potrafiliśmy ich wykorzystać. Zresztą moim zdaniem Lech lepsze spotkanie rozegrał w rewanżu, w Poznaniu, a jednak przegrał. Paradoks, ale taka jest piłka. Dlatego, kiedy drużyna z Poznania zajmuje ostatnie miejsce w tabeli ekstraklasy, na stadion przychodzą jednak kibice, którzy wierzą, że zła passa musi się skończyć. Lech się przełamał akurat we Florencji, wcześniej brakowało mu szczęścia. W futbolu dwa i dwa nie równa się cztery.
Włosi wyciągnęli pomocną rękę także do Wojciecha Szczęsnego, który trafił na wypożyczenie do Romy. Jesteście w kontakcie?
- Widzieliśmy się na meczu, ale nie mamy stałego kontaktu. Bliżej mam do Piotrusia Zielińskiego, Łukasza Skorupskiego... Ale muszę to poukładać, ogarnąć i wtedy będzie więcej czasu. Przeprowadzka z Dortmundu z całym tobołkiem łatwa nie była, a teraz największym problemem jest to, że gramy co trzy dni i właściwie w domu jestem gościem. Staram się wtedy spędzić czas z rodziną, a nie jechać dwieście kilometrów do kolegów. Regeneracja jest bardzo ważna.
Nie wiedziałem, że tak dobrze zna pan teksty hitów disco-polo...
- Z tymi tekstami jest tak, że wszyscy mówią, że nie znają, a jak się włączy piosenkę, to każdy śpiewa.
Hymn kibiców na Euro napisał zespół "Weekend". Naprawdę chcecie iść w tę stronę?
- Mnie to ani ziębi, ani parzy.
Podobała się panu feta po zwycięstwie nad Irlandią i awansie na Euro?
- Każdy może mieć swoje zdanie. Dla kadry to pierwszy awans na wielki turniej od 2008 roku i jest to niewątpliwie sukces i powód do świętowania. Było konfetti i feta, ale przecież nikt nie powiedział, że spoczęliśmy na laurach i nie chcemy więcej. Zdaję sobie sprawę, że sukcesem jest coś więcej, niż tylko awans. Być może to mój ostatni wielki turniej, nie wiem, co będzie za rok, dwa. Swoje sukcesy osiągnąłem: byłem mistrzem Niemiec, zdobywałem Puchar Niemiec, grałem w finale Ligi Mistrzów, chociaż tego za wielki sukces nie traktuję, bo jednak go przegraliśmy. Teraz chciałbym coś osiągnąć z reprezentacją.
[nextpage]Jak wyglądała impreza po tym, jak wyjechaliście ze stadionu?
- Impreza była w hotelu, standard, po kolacji. Takie zakończenie misji. Pamiętam, że w Chorzowie w 2007 roku świętowanie zaczęło się jeszcze w autokarze.
No a teraz jeszcze wcześniej! Taki Artur Jędrzejczyk czy Maciej Rybus w świetnej formie byli już w strefie mieszanej podczas rozmów z dziennikarzami.
- W szatni był szampan i świetna zabawa. Z każdego z nas zeszło ciśnienie, trzeba było rozładować emocje, które siedziały w nas przez cały okres eliminacji.
Czujecie, że od trenera Adama Nawałki powołanie dostaniecie zawsze, jeśli będziecie zdrowi, a niezależnie od formy? Trener dba o to, byście czuli się grupą?
- Uważam, że naszą rolą jest granie, a rolą trenera - taktyka i wprowadzanie wizji. Piłkarze mają ciężko trenować i pokazać, że zasługują na powołanie, ale decyzje podejmuje trener Nawałka, bo to na nim spoczywa odpowiedzialność za rezultat. Przed meczem wszyscy lubią się mądrzyć, mówić, jaki skład ma zagrać, a po meczu ci sami ludzie mówią albo piszą już zupełnie co innego. Trener nie ma takiego komfortu, na tym właśnie polega jego praca.
Na każdym zgrupowaniu kadry pojawia się jakiś młody chłopak. To talenty?
- O tym, czy będziesz dobrym piłkarzem, nie zawsze decyduje talent. To tylko cząstka potrzebna, by coś osiągnąć. Talentów jest mnóstwo, pytanie, czy będziesz miał charakter, by się poświęcić. To, że w tak młodym wieku trafiasz do reprezentacji Polski, oznacza, że jesteś utalentowany, ale trzeba mieć świadomość ciężkiej pracy i mnóstwa wyrzeczeń, które czekają na drodze. Do bycia profesjonalnym piłkarzem trzeba mieć odpowiednią mentalność.
Który moment tych eliminacji był dla pana przełomowy?
- Na pewno ważna była wygrana z Niemcami, ale ja tak naprawdę wiedziałem, że będzie dobrze, dopiero kiedy padł gol na 2:2 w Szkocji, w ostatniej minucie. W ostatnim czasie szczęścia nam brakowało, tym razem było przy nas.
A może przełomowy był pana powrót na mecz z Gruzją i oczyszczenie nieprzyjemnej atmosfery związanej z odebraniem panu opaski kapitana?
- Nie wydaje mi się. Pewne historie są kreowane przez dziennikarzy. My robimy swoje.
To czemu ogłosił pan ciszę medialną?
- Żeby coś mówić, to trzeba coś grać. A ja leczyłem kontuzję, miałem ciężki okres rehabilitacji i skupiałem się, żeby wrócić do formy.
Czy zgodzi się pan, że Robert Lewandowski gra lepiej, z większym zaangażowaniem, od kiedy został kapitanem?
- Trzeba zapytać Roberta, mnie ciężko powiedzieć. Jakbym nie odpowiedział na takie pytanie, mogłoby to zostać źle odebrane.
W meczu z Gibraltarem koledzy pozwolili panu wykonać rzut karny, chociaż planowani do tego byli inni zawodnicy. Miły gest?
- Wiedziałem, że nie gram dobrze, mało występowałem w klubie, chciałem odzyskać formy. To była inicjatywa Kamila Grosickiego, fajna, bo świadcząca o tym, że mamy w kadrze grupę rozumiejących się ludzi. Każdy, kto miał kontuzję, wie, jak taka świadomość pomaga w powrocie do pełni dyspozycji.
Na co stać reprezentację Polski na Euro?
- Na razie bym się wstrzymał z prognozami. Sporo czasu zostało. Mamy potencjał, ale najważniejsze - jak w przypadku Lecha we Florencji, by mieć też swój dzień, by być skutecznym. Pytanie, co trzeba zrobić, żeby te nasze możliwości przełożyły się na boisko. Przebrnęliśmy eliminacje, a teraz mamy kilka miesięcy żeby się przygotować do turnieju. Dużo powie losowanie, ale na takim turnieju, jak mistrzostwa Europy nie ma wielkiej dysproporcji między drużynami. Papier niczego nie powie, teoretycznie słabsza drużyna może mieć na przykład perfekcyjnie opracowany stały fragment gry i tak jak Grecy w 2004 utrzeć nosa wyżej notowanym przeciwnikom.
Zgodzi się pan, że teraz kadra nie liczy już tylko na pana, albo Lewandowskiego, ale więcej piłkarzy jest w stanie wziąć odpowiedzialność na siebie?
- Tak i to bardzo dobrze. Kiedyś byliśmy bardzo przewidywalni, teraz jest kilku chłopaków, którzy w każdym momencie mogą zmienić losy spotkania.
Taki cukierkowy obraz kadry nam wyszedł trochę.
- Zachowajmy proporcje. Na boisku mamy być drużyną. To, co każdy robi poza boiskiem, z kim gada, nie ma takiego przełożenia na wynik meczu. Nie z każdym w korporacji chodzi się na herbatę, to przecież normalne. Nie jest też cukierkowo, bo każdy wie, że mamy dużo mankamentów, nad którymi musimy pracować podczas treningów. Ale mam wrażenie, że media nas trochę bardziej szanują. Przez całe eliminacje było normalnie, nie było szukana afer. I tak właśnie powinno być, łatwiej się pracuje.
Rozmawiał Michał Kołodziejczyk