Bogusław Leśnodorski: Ryzyko za 10 mln złotych

Cel zdobywcy krajowego dubletu w sezonie, w którym uroczyście - i z pomysłem - celebrowana jest setna rocznica założenia klubu, może być tylko jeden. To oczywiście awans do Ligi Mistrzów. Realizacji tego zadania zostanie podporządkowane wszystko.

 Redakcja
Redakcja

Przy Łazienkowskiej nikt jednak nie odleciał po wywalczeniu tytułu oraz pucharu. Prezes Bogusław Leśnodorski nie zapomniał więc o wyznaczeniu celu minimum, którym od kilku lat pozostaje niezmiennie udział w fazie grupowej Ligi Europy.

Przed rokiem, kiedy rozmawialiśmy po zakończeniu sezonu, gratulowałem panu wicemistrzostwa. Zatem teraz tym bardziej zacznę o gratulacji. Zwłaszcza że w roku jubileuszu 100-lecia Legii presja przy Łazienkowskiej była ogromna i wywalczenie tytułu wcale nie okazało się proste.

- To prawda, że łatwo nie było, a zdarzyły się też bardzo ciężkie momenty. Dlatego przy ocenie sezonu w pierwszej kolejności liczy się wynik na mecie - pragmatycznie stawia sprawę Leśnodorski. - Zwłaszcza że jesienią naprawdę nie było różowo. Później przeprowadziliśmy operację na żywym organizmie, zmieniliśmy trenera, zaryzykowaliśmy z transferami, zmieniliśmy zimą podejście do budowy zespołu i filozofię gry drużyny. Dlatego z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że zabieg, choć był skomplikowany, nie tylko się udał, ale i zakończył pełnym sukcesem.

Może pan już dziś ujawnić, jakimi pieniędzmi właściciele Legii ryzykowali zimą?

- Skala ryzyka to równe 10 milionów złotych. To znaczy wydaliśmy jeszcze więcej, a wspomniana kwota to tylko nadwyżka w stosunku do tego, na co mieliśmy zagwarantowane środki.

A jak na dziś wyglądają finanse klubu?

- Dajemy radę. Zimą wydaliśmy więcej niż mieliśmy, ale teraz sytuacja jest już pod kontrolą. Wychodzimy mniej więcej na zero, choć oczywiście w dalszym ciągu wszystko co mamy - wydajemy.

Po ostatnim gwizdku w meczu z Pogonią odetchnął pan z ulgą, czy raczej uśmiechnął się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku?

- Nie zastanawiałem się nad tym, nie miałem nawet czasu. Po prostu zeszła ze mnie wtedy presja, nie będę ukrywał, choć podwyższony poziom adrenaliny dawał o sobie znać jeszcze przez jakiś czas. Natomiast kiedy już się obudziłem, a naprawdę długo nie mogłem zasnąć, to skoncentrowałem się na rywalizacji naszej drużyny w... Centralnej Lidze Juniorów z Lechem. Nie żartuję.

Nie wierzę, że nie było żadnej krytycznej refleksji nad stylem prezentowanym przez nowo kreowanego mistrza. Bo powinna być.

- Nie graliśmy widowiskowo, nawet nie próbuję nikomu tego wmawiać. Prawda jest taka, że graliśmy na wynik, to był nasz cel. Nie podejmowaliśmy zbędnego ryzyka przy wyprowadzaniu piłki na słabych boiskach, tylko ją wykopywaliśmy. Ze świadomością, że bardzo ciężko będzie, aby ktoś strzelił nam gola po ataku pozycyjnym, no chyba że przypadkowo ze stałego fragmentu. To był czysty pragmatyzm, ponieważ mieliśmy świadomość tego, ile jest warta nasza pierwsza linia. A jej siła była taka, że strzelać powinna w każdym spotkaniu i miała ku temu okazje. Nawet jeśli gorzej niż oczekiwaliśmy zaprezentował się w ostatniej rundzie Ondrej Duda, a Kasper Hamalainen zmagał się z kontuzją.

Czyli Legia nie jest jeszcze na tym etapie rozwoju, że ma nie tylko wygrywać, ale i robić to w zachwycający sposób?

- No bez przesady, kilka meczów na wiosnę zagraliśmy fajnych! Z Jagiellonią, Piastem, Cracovią. A mogę wymienić co najmniej drugie tyle.

Pomijając urzędowy optymizm, jest pan zadowolony, że mimo szeroko zakrojonych inwestycji w zespół, o tytuł wraz z innymi właścicielami musieliście drżeć do ostatniej kolejki?

- W formule ESA 37, kiedy w rundzie finałowej rywalizacja zaczyna się praktycznie od nowa, bo wyrobienie dużej przewagi nie jest możliwe, liczy się tylko końcowy rezultat. Więc w tym kontekście bardzo mi się to podobało. Natomiast jako kibic w Gdańsku po przedostatnim meczu sezonu byłem oczywiście mega rozczarowany, i wcale tego nie ukrywałem, bo chciałem kwestię tytułu mieć już z głowy. Wtedy zestawienie naszego składu i porażka bardzo mi się nie podobały. Kiedy jednak włączyłem rozum, dotarło do mnie, że trener wystawił przeciw Lechii nie najmocniejszy skład po to, żeby zmaksymalizować nasze szanse na mistrzostwo. Wykonał najmądrzejszy ruch, jaki mógł wówczas zrobić. Bo gdyby wyznaczył do występu w Gdańsku Tomka Jodłowca i Michała Pazdana, to obaj ryzykowaliby pogłębieniem urazów. Zaś Michał Kucharczyk, Ariel Borysiuk i Guilherme byli zagrożeni kartkami. Więc gdybyśmy wywalczyli w Trójmieście na przykład remis, który de facto nic nie dawał, to później moglibyśmy grać mecz Pogonią o wszystko w bardzo słabym składzie. Stanisław Czerczesow przewidział to i zneutralizował niebezpieczeństwo.

Darując przy okazji nadzieję Lechii, która na finiszu grała fajną piłkę.

- Fajnie to w minionym sezonie wyglądała Cracovia, a przede wszystkim Zagłębie, które wiosną grało pewnie najlepszą piłkę w lidze oprócz nas. Lubin nie jest jednak dużą aglomeracją, więc trudno byłoby na rywalizacji Legii z tym klubem nakręcać zainteresowanie ekstraklasą na kolejny sezon. Za to Gdańsk jest, więc Lechia ma podstawy, żeby budować wielki klub i na pewno się stara, już teraz ciągnie naszą ligę, za co dla ludzi kierujących tym projektem mam wielki szacunek. Szkoda tylko, że piłkarze z Trójmiasta nie wszystko robią do końca poważnie. Po meczu z nami wszyscy w Gdańsku cieszyli się tak, jak gdyby wygrali mistrzostwo Polski – śpiewali piosenki z kibicami, a Sławek Peszko udzielał wywiadów w taki sposób, jakby był piłkarzem, mimo że we wcześniejszych meczach często kopał się po czole. Cóż, pewnie pomyślał, że za 10 lat będzie mógł powiedzieć, że kiedyś wygrał z Legią... Wyszło po prostu na to, że puchary były dla Lechii mniej istotne, czego efektem był późniejszy blamaż na boisku Cracovii, gdzie gospodarze powinni byli wygrać minimum 5:0. To była kwintesencja nastawienia zawodników z Gdańska - rozegrali z nami jeden z najlepszych meczów w sezonie, którego trzeba pogratulować, ale celem takiego zespołu powinna być kwalifikacja do Europy, a nie jedno spotkanie. Bo takie podejście do Legii znamionowało większość teoretycznie słabszych od nas ligowych rywali, którzy najpierw przez trzy tygodnie przygotowywali się na nas, a potem, kiedy schodziło ciśnienie - padali. Spinka na Legię bodaj najbardziej wyszła bokiem Termalice, która potem przez wiele kolejek nie potrafiła wygrać z nikim innym.

Nie powie pan jednak, że nie zmartwiło pana, iż w rundzie finałowej z trzech meczów wyjazdowych Legia przywiozła tylko punkt. Akurat ta kwestia powinna wzbudzać uzasadniony niepokój.

- W ogóle na to nie patrzę! Gdyby Piast musiał rozegrać półfinały, a potem finał Pucharu Polski, czyli grać wiosną z taką częstotliwością jak Legia, już cztery kolejki wcześniej wszystko w lidze byłoby pozamiatane. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Legii czyni się zarzut z walki o tytuł do końca. Barcelona także musiała bić się do ostatniej kolejki, a Real nie wygrał mistrzostwa Hiszpanii. Leicester pogonił w Premier League wszystkie kluby, które grały w pucharach o dziesięć punktów. Ajax przegrał tytuł na finiszu, Anderlecht nie dał rady w Belgii. Więc szczególnie narzekającym na styl i niewielką przewagę Legii na mecie, a zwłaszcza dziennikarzom, proponuję, aby wszystkie mecze kolejnego sezonu obejrzeli na żywo, łącznie oczywiście z tymi wyjazdowymi. I już dziś gwarantuję, że po zaliczeniu pełnych tras, konieczny będzie pobyt w... sanatorium! A przecież piłkarze dodatkowo trenują i grają, a sztab także ma wiele obowiązków, musi pracować na okrągło. Organizację i logistykę ogarnęliśmy już na europejskim poziomie, tak naprawdę jedyne, czego brakuje nam do naprawdę wielkich klubów to kasa. Potentaci mają własne samoloty oraz laboratoria, i mogą konstruktywnie zagospodarować każde pięć minut. My to gonimy, ale na dziś na podobny komfort jeszcze Legii nie stać. Ale radzimy sobie coraz lepiej, a nawet bardzo dobrze, bo jesteśmy jedynym polskim klubem, którego nie dotyka pucharowa choroba. A w każdym razie nie w takim stopniu, jak dopada pozostałe - i to bez wyjątku - nasze drużyny. Do Kazachstanu samolotem rejsowym dwa dni przed meczem nie latamy, ale innym to się jeszcze niestety zdarza. A po podróży w takich warunkach zespół musi być przez dwa kolejne tygodnie w totalnym kryzysie - nie ma cudów! My zresztą też w reżimie czwartek - niedziela nie gramy jeszcze na 100 procent potencjału, tylko pewnie na jakieś 80.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×