Miał iść do Legii Warszawa, został gwiazdą Wisły Kraków. W stolicy mu to zapamiętano - historia Radosława Kałużnego

PAP / JAVIER CEBOLLADA /EFE
PAP / JAVIER CEBOLLADA /EFE

Radosław Kałużny był już krok od przejścia do Legii Warszawa. W ostatniej chwili zrezygnował i podpisał umowę z jej wrogiem, Wisłą Kraków. A to oznaczało kłopoty. Fani Legii byli zdolni do wszystkiego. Raz nawet wpadli do szatni Wisły...

W tym artykule dowiesz się o:

Kałużny dokładnie wyjaśnia w swojej książce "Powrót Taty", dlaczego wybrał akurat Białą Gwiazdę. Jego zdaniem najważniejszy był szacunek, a tego podczas rozmów w stolicy nie uświadczył. Sprawę przejścia do zespołu, w który Bogusław Cupiał wpompowywał ogromne sumy opisuje następująco:

"Zacznijmy od tego, że do Wisły Kraków mogłem wcale nie trafić. Byłem już dogadany z ich największym rywalem - Legią Warszawa. Oferowano całkiem niezłe pieniądze, podpisałem też przedwstępny kontrakt. Zaraz po parafce wiedziałem, że żadnej następnej części umowy nie zawrzemy. Nie chcę mieć styczności z takimi ludźmi.

W salce, w której negocjowaliśmy siedziały władze klubu i jakieś białe kołnierzyki z firmy Daewoo. Sponsorowali wtedy Legię, więc kręcili się wszędzie. Zresztą, też w ich siedzibie odbywały się negocjacje. Nie znałem Warszawy, oczekiwałem, że ktoś mi pomoże. Gdzieś przecież będę musiał spać. To w końcu duże miasto, więc kiedy już dograliśmy najważniejsze szczegóły, zadałem istotne z punktu widzenia ojca pytanie.

- A co z mieszkaniem? - pytałem.
- A ch** nas to obchodzi - wygarnął jeden z panów siedzących za wielkim stołem. - Możesz spać nawet pod mostem. Jesteś od grania - dodał.

ZOBACZ WIDEO: Marek Jóźwiak: Legii potrzeba człowieka z prostym przekazem (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Aha, skoro tak, to spadajcie. Wróciłem do Lubina i nie dałem znaku życia. Dzień później o 10 rano musiałem być w klubie. Czekał na mnie Zdzisław Kapka - wysłannik Wisły. Dał mi do ręki ofertę lepszą od legijnej. Pokręciłem tylko nosem... - Nie, to mi nie odpowiada – zaprotestowałem, choć warunki były bajeczne. Żebyście widzieli minę szefów Zagłębia Lubin. Patrzyli na mnie jak na wariata. Mieli chyba pełne pory, bo Kałużny odrzucił właśnie kontrakt marzeń, jakby zaproponowali mu głodową pensję. Krug był nieźle wkurzony. Bardziej od mojej gaży obchodziła go kasa, którą dostałby od Bogusława Cupiała. Bał się, że zostanie z niczym.

Mimo to Wisła wykazała się ogromną determinacją.

(...)

Jednym z moich zwyczajów jest branie pieniędzy za sam podpis. To nie były czasy internetowych kont bankowych. Po wyciąg chodziło się do placówki. Zaraz po zawarciu umowy poszedłem sprawdzić, czy kasa już dotarła. Wziąłem kwitek i aż usiadłem z wrażenia. 150 tysięcy złotych. Musiałem wziąć głęboki oddech. Jakoś zebrać myśli. Jasna cholera, jestem bogaty! Nie widziałem tyle przez całe życie, a teraz na koncie leży sobie taka kasa. Zaczęło się eldorado" - opowiada Kałużny w swojej biografii.

Ta decyzja spowodowała, że na stadionie Legii "Tata" został osobą niepożądaną. Dla własnego bezpieczeństwa musiał też unikać spacerów po Warszawie.

"Przy Łazienkowskiej zawsze byłem witany bardzo czule. Zimą, kiedy wszyscy koledzy rozgrzewali się wszerz, ja jeden biegałem wzdłuż. Nie było innej opcji. Każde zbliżenie się do sektora z kibicami Legii oznaczało lawinę śnieżek. Trybuny często pytały, kim jestem i same sobie odpowiadały, że panią lekkich obyczajów. Działało motywująco. Pokazywałem środkowy paluszek i grałem dalej. Najlepsze mecze zaliczałem właśnie w akompaniamencie gwizdów, bluzgów czy buczenia. Najczęściej - wszystkiego naraz. Mimo nienawiści muszę przyznać, że kibiców w Warszawie mają na bardzo wysokim poziomie. Co mecz prezentowali piękną oprawę.

(...)

Kiedyś po meczu w Warszawie do szatni wparowało kilku gości z Żylety.

- A ty! - wskazali na mnie. - Lepiej się w mieście nie pokazuj!
- Dziękuję. A mógłbym wiedzieć dlaczego? - zapytałem.
- Bo chłopaki się na ciebie szykują. Są tak wściekli, że mogliby zabić...

Na wszelki wypadek wolałem po Warszawie nie spacerować. Bóg jeden wie, kogo bym akurat spotkał" - opowiada były reprezentant Polski w "Powrocie Taty".

W piątkowy wieczór o 20:30 przy Reymonta 22 Wisła zagra z Legią. Radosław Kałużny często był jednym z głównych bohaterów Białej Gwiazdy. Stadion Wojskowych opisuje jako swoją ukochaną arenę, ponieważ... kilka razy ją zdobył.

Jeden mecz "Tata" wspomina szczególnie:

"Zapakowałem Grzesiowi Szamotulskiemu dwa gole, które zapewniły Wiśle mistrzostwo Polski w 1999 roku. Przy drugim trafieniu piłka przeszła tuż obok ręki Szamo. Ale się wściekł! Biegł wtedy za mną i krzyczał - jakby oszalał. - Za*** cię, ty sku*** – darł się, robiąc kolejne susy. Ze śmiechu prawie się udławiłem, ale uciekać jednak musiałem. Grzesiek jest fantastycznym gościem, ale jak na bramkarza przystało, ma problem z głową. Nienawidził przegrywać, a w tamtych latach wraz z kolegami musieli znosić porażki notorycznie. Chłopcy przychodzący do naszej szatni co jakiś czas przynosili gazety, w których kumple Szamotulskiego regularnie nam się odgrażali – że wygrają, że teraz już na pewno, ale zazwyczaj na kończyło się na śmiechu. Strach to ja mogłem czuć, ale przed kibicami" - przyznaje Kałużny.

Źródło artykułu: